cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

środa, 30 sierpnia 2017

Jak Kalle rozprawił się z bykiem

Ilustrowane książki Astrid Lindgren dla najmłodszych dzieci są wspaniałym wynalazkiem, co stwierdzam regularnie co kilka miesięcy od kiedy wynalazłam je w jednej z naszych bibliotek. Wydawnictwo Zakamarki ciągle obdarowuje nas nowymi pozycjami, napisanymi co prawda dawno, czasem kilkadziesiąt lat temu, ale przeważnie debiutującymi na rynku polskim. Trudno uwierzyć, że wychowałam się bez "Jak Kalle rozprawił się z bykiem", chociaż Astrid Lindgren napisała to opowiadanie w 1950 roku, a Marit Törnqvist zilustrowała je w 1991 roku. Przecież od najwcześniejszego dzieciństwa otaczały mnie książki tej autorki, sama też od jedenastu lat otaczam nimi swojego syna, a jednak Kalle nas ominął. Jak to dobrze, że już od dziesięciu lat mamy wydawnictwo Zakamarki, które odświeża naszą domową biblioteczkę i spojrzenie na twórczość najpopularniejszej ze szwedzkich pisarek, kontynuując zarazem tradycję polskiej translatoryki, bo nieznane w Polsce utwory Astrid Lindgren przekłada Anna Węgleńska, wybitna tłumaczka popularnej "Ronji", niektórych "Karlsonów", "Blomkvistów" i "Lott".
"Jak Kalle rozprawił się z bykiem" jest typem książki, do jakiej chce się wracać na okrągło, zwłaszcza gdy ma się kilka lat i rodzica, który lubi czytać w każdej wolnej chwili. Na początku polubiliśmy ilustracje otwierające opowieść: ptaki na dachu obory goszczącej na okładce (takie same "skaczące ogonki" spotykamy na wakacjach), kury przysiadające na furtce i uciekające przed bykiem na pierwszej stronie opowiadania oraz wszędobylskie koty wylegujące się na wyklejce i początkowych kartach. Ale byliśmy twardzi i nie oglądaliśmy dalszych obrazków bez czytania, przeszliśmy do tekstu, który okazał się prawdziwą bombą.
Nie znam zbyt wielu małych form stworzonych przez Astrid Lindgren, czytywałam dotąd głównie powieści tej klasycznej autorki. Tym bardziej byłam zaskoczona urodą "Kallego", bo jest to niewątpliwie utwór ładny, zgrabny i inteligentny, pełny pozytywnej energii, choć przecież tak krótki. Siedmioletni "mały wiejski chłopiec" ze Smalandii (region Szwecji) wydaje się być kolegą, kuzynem albo pierwowzorem słynnego Emila, ale nie jest bohaterem wracającym w kolejnych książkach, tylko takim wyciągniętym na chwilę z tłumu zwyczajnym, pełnym werwy chłopaczkiem. Dzięki niemu czytelnik przekonuje się, że każdy może dokonać czegoś wyjątkowego, a potem sobie zniknąć z oczu gapiów i żyć szczęśliwie poza zasięgiem reflektorów.

Dlaczego byka nagle ogarnia złość? Dlaczego Adam Engelbrekt w tamtą wielkanocną niedzielę wpadł w tak okropnie zły humor? Tego nigdy się nie dowiemy. Może któryś z cielaków odezwał się do niego niegrzecznie w cielęcym języku, a może krowy go zirytowały. W każdym razie Svensson nie mógł pojąć, dlaczego w ten wielkanocny poranek Adam Engelbrekt urwał się i pocwałował przez oborę z wielkim hałasem i tak straszliwym wyrazem oczu, że Svensson nie odważył się go zatrzymać i spytać, czy może Adam Engelbrekt był z czegoś niezadowolony. Svensson co sił w nogach wybiegł z obory, a Adam Engelbrekt z furią popędził za nim.

W książce Astrid Lindgren wydarzeniem dnia staje się ucieczka byka z powroza. Rozbawiło nas jego podwójne imię i osobowość, dowodzące, jak wysoki był (i pewnie nadal bywa) status niektórych zwierząt na wsi. Zwierzaki w ogóle są tu w centrum wydarzeń, jest ich na kartach prawie tak dużo jak ludzi, ale tylko na ilustracjach, bo tekst ściśle trzyma się opisywanej sytuacji.
Miejsce i czas akcji są jasno określone i zamknięte w małej przestrzeni: oto mamy scenkę z życia Smalandii rozgrywającą się w wielkanocną niedzielę, prawdopodobnie na początku XX wieku, jak to było z "Emilem ze Smalandii", ale szczegóły właściwie nie mają znaczenia. Okoliczni gospodarze, ich dzieci i służba zbiegają się do zagrody (czyli dużego gospodarstwa), w której mieści się obora zamieszkana przez krowy, cielęta i królującego tam byka, sprawcę całego zamieszania. Ludzie mają bezpłatne świąteczne przedstawienie, a ich gapiostwo jest zdecydowanie ponadczasowe – przecież nadal zatrzymujemy się tłumnie przy każdym zamieszaniu na ulicy, czy to wiejskiej, czy wielkomiejskiej. Właśnie tak narodziły się uliczne teatry.
Niektóre okoliczności opowieści przeminęły i mogą się wydać czytelnikom nie tylko nieaktualne, ale i egzotyczne, jak radość dzieci z nowych sandałów, którymi zostały obdarowane na Wielkanoc, wynagrodzenie, jakie otrzymuje bohater dnia albo fakt, że Kalle mówi po smalandzku i nie zna ogólnego języka szwedzkiego, jednak, moim zdaniem, te archaizmy nie przeszkadzają w gładkiej lekturze, a tylko budują atmosferę.

Jednym z pierwszych, którego przygnała ciekawość, był Kalle z zagrody Torpet. Przybiegł tak szybko, jak tylko pozwoliły mu na to jego siedmioletnie nogi. Kalle był małym wiejskim chłopcem, dokładnie takim, jak tysiące innych smalandzkich chłopców – tak samo niebieskookim, tak samo lnianowłosym i tak samo zasmarkanym.

Nie ujawnię niczego więcej, niż zdradza tytuł książki, gdy powiem, że Kalle w pięknym stylu ujarzmi rozbrykanego olbrzyma. Cóż, gdzie dorosły nie da rady, tam pośle małego naturszczyka, a ci ze Smalandii mają najwyraźniej predyspozycje do poskramiania zwierząt, i to lepsze od niejednego parobka czy gospodarza. Przecież i Emil zasłynął z podobnego wyczynu, a jeśli nie pamiętacie tego rozdziału lub zupełnie go nie znacie, po przeczytaniu "Kallego" koniecznie sięgnijcie po przygody największego smalandzkiego łobuza.
Bożena Itoya

Astrid Lindgren, Jak Kalle rozprawił się z bykiem, ilustrowała Marit Törnqvist, przełożyła ze szwedzkiego Anna Węgleńska, Wydawnictwo Zakamarki, Poznań 2017.

Biuro Detektywistyczne nr 2: Operacja Reklamówka, Operacja Cyrk

Bardzo lubię wracać do norweskiej serii książek dla dzieci "Biuro Detektywistyczne nr 2", której twórcami są znany autor kryminałów Jørn Lier Horst oraz rysownik i filmowiec Hans Jørgen Sandnes. Proste, ale intrygujące i nie zawsze oczywiste zagadki detektywistyczne mają swój urok, ale niepowtarzalna atmosfera tego cyklu wynika z połączenia minikryminału z ilustracjami, które na pierwszy rzut oka wydają się bliskimi krewnymi filmu animowanego. Obrazki w książkach o Tiril, Oliverze i Otto przypominają bowiem kadry z kreskówek Disneya, ale są, według mnie, dużo ciekawsze, ładniejsze, nie takie przesłodzone jak widuje się w telewizyjnych i kinowych hitach.
Ósme zlecenie przyjęte przez młodych detektywów z Elvestad nosi kryptonim "Operacja Reklamówka". Jak zwykle nikt się nie zgłosił do Oliviera i Tiril, nie było żadnych próśb o pomoc, ponieważ Biuro Detektywistyczne nr 2 działa tak, jak zostało założone: w wyniku autoinspiracji oraz wielkiej potrzeby działania. Para śledczych i ich psi pomocnik mają nosa do problemów, ciągle coś się wokół nich dzieje, choć Elvestad to taka sobie, malutka nadmorska miejscowość, a nie Gotham City. Bezustannie wypatrują więc podejrzanych zachowań, nawet w najzwyklejszych ludziach, i zdarzeń, choćby pozornie to nie był żaden dzień zbrodni, tylko kolejny zwyczajny poranek, płynący sobie w sam raz powolnie, w rytmie Elvestad.

(...) – Popatrz na niego! – poleciła.
Wzdłuż płotu po drugiej stronie ulicy drobnym krokiem szedł mężczyzna z foliowa reklamówką w ręce.
Dlaczego? – zapytał Oliver.
Nie wiem do końca – odpowiedziała Tiril. – Ale coś z nim jest nie tak. Jakby skrywał jakąś tajemnicę.
Oliver musiał się zgodzić. Na nosie mężczyzny tkwiły okulary przeciwsłoneczne, chociaż było pochmurno. Do tego na szyi miał szalik, na uszy naciągnął czarną czapkę, a dłonie schował w rękawiczkach, chociaż nie było zimno.

Prosta obserwacja i intuicja detektywa naprowadzają bohaterów na trop lokalnej afery przemytniczej. "Operacja Reklamówka" jest jedną z moich ulubionych odsłon serii, ze względu na deszczową, mglisto-mroczną atmosferę. Nawet jeśli młody czytelnik nie czytał wcześniejszych tomów, może zacząć od tego, bo jest on świetną wizytówką "Biura Detektywistycznego nr 2": będą i dziwne ślady, i grzebanie w koszu ze śmieciami oraz interpretowanie zabezpieczonych dowodów, i ciemne pomieszczenia, i straszne robale, nie obędzie się nawet bez wybiegania na drogę wprost pod koła samochodu.
Dziewiątej książki o Tiril i Oliverze nie warto oceniać po okładce, bo choć na zewnątrz "Operacja Cyrk" wygląda bardzo podobnie do "Operacji Reklamówki", w środku znajdziemy zupełnie inną historię. Tym razem będzie słonecznie, kolorowo, w wydarzeniach opowiedzianych przez autora i scenkach przedstawionych przez ilustratora weźmie udział cały tłum postaci, co stanowi novum w stosunku do kameralnej scenerii poprzedniego tomu. Nie zwiedzimy ciasnych, podejrzanych melin przestępców, akcja poprowadzi nas przez plenery, parady, rowerowe gonitwy, do rozgrzanego brawami i błyszczącego strojami akrobatów namiotu cyrkowego oraz przytulnych mieszkań. Wszystkie te miejsca odwiedził też tajemniczy złodziej, którego tożsamość i plany starają się wykryć nie tylko członkowie Biura Detektywistycznego nr 2, ale też nr 1, w osobie wujka Freda. A giną prawdziwe skarby, choć z naszego punktu widzenia ich wartość jest względna, bo chodzi o bardzo leciwe lalki, postacie z klasycznych bajek. Na początek uprowadzony zostaje Niedźwiadek (ten od Złotowłosej), a pierwszym poszkodowanym jest dziadek Franz. Stopniowo poznamy też problemy innych kolekcjonerów i będziemy śledzić trasę kradzieży, rozpatrując poszczególne typy z licznej grupy podejrzanych.
Obie książki są bardzo dynamiczne i czyta się je błyskawicznie. Podobnie jak w pozostałych częściach serii, czytelnik może ćwiczyć spostrzegawczość również wyszukując na ilustracjach pewne szczegóły wymienione w Posłowiu Ottona, na przykład podkowy, kartki z nutami, karty iluzjonisty, nosy klauna. Ta lektura jest świetnym szkoleniem dla przyszłych czytelników "Agatek" i "Holmesa".
Bożena Itoya

Jørn Lier Horst, Hans Jørgen Sandnes, Operacja Reklamówka, tłumaczyła z norweskiego Katarzyna Tunkiel, Media Rodzina, Poznań 2017.
Jørn Lier Horst, Hans Jørgen Sandnes,

Operacja Cyrk, tłumaczyła z norweskiego Katarzyna Tunkiel, Media Rodzina, Poznań 2017.

wtorek, 29 sierpnia 2017

Wilk powrócił!


Geoffroy de Pennart jest autorem i ilustratorem znanym w Polsce głównie z książek o Krowie Zosi (wyd. Muchomor), ale od niedawna możemy podziwiać również inną publikację francuskiego twórcy: "Wilk powrócił!". Miłośnicy charakterystycznej krowy będą zadowoleni, bo nowa (przynajmniej w Polsce, we Francji ukazała się w 1994 roku) książka ma podobną konwencję, formę (duża ilustracja plus około 2 linijki tekstu), zbliżone poczucie humoru, a nawet wspólnych bohaterów, i to nie tylko ogólnie (zwierzęta), ale też w szczególe (ponumerowane koźlątka). Tym razem poznamy również dwoje dzieci, a właściwie nie poznamy, tylko spotkamy, bo znani są nam skądinąd, i to jest jedna z różnic sprawiających, że "Wilka" uważam za kolejny po "Krowie Zosi" poziom czytelniczego wtajemniczenia. "Wilk powrócił!" wyróżnia się odwołaniami do znanych wytworów kultury, autor liczy na bystrość czytelnika, oferuje oryginalną zabawę motywami i własne zakończenie popularnych opowieści.
Tytuł straszy postacią groźnego bywalca bajek, ale szybko okazuje się, że to on powinien się bać. Z każdą stroną bowiem powiększa się grono bajkowych ofiar wilka, pierwotnie widujących go w zupełnie różnych okolicznościach i czasach, teraz łączących się w lęku, szukających wsparcia u innych poszkodowanych. Czytelnik dobrze się bawi zgadując, kto dołączy do przelęknionej gromadki po przewróceniu kolejnej kartki. Na pierwszej stronie (i na okładce) wieści z gazety przerażają Królika, rychło odwiedzają go Trzy Małe Świnki, zaraz po nich Koza ze swoimi siedmioma Koźlętami, Jagniątko i... no właśnie, kogo typujecie? Ja przynajmniej raz byłam zaskoczona.
Opowiadanie "Wilk powrócił!" jest nie tylko humorystyczną bajką, ale też czytelną (choć nienachalną!) pochwałą pewnych wartości. Królik i jego goście są bardzo towarzyscy, przyjaźni, dbają o dobre stosunki z sąsiadami, mogą na siebie liczyć, potrafią też przezwyciężyć uprzedzenia i nieoczekiwanie zmienić sposób myślenia. Autor silnie akcentuje interes zbiorowości i potencjał, jaki tkwi w stowarzyszaniu się. Tu każdemu opłaca się przystąpić do barwnej, zróżnicowanej kompanii. A czytelnik nie tylko uczy się, zgodnie z celem każdej bajki, jak postępować, ale też po prostu zapamiętuje pozytywne wrażenia i ciepło płynące z tej prostej książki. Jeśli chcecie, by dzieci kojarzyły książkę z czymś przyjemnym, "Wilk powrócił!" będzie znakomitym wyborem.
Książka została bogato zilustrowana, przy czym obrazki są niezbędnym elementem lektury, co zbliża "Wilka" do książki obrazkowej (picturebook) lub parakomiksu. Treść obrazów pozwala dokładniej przeżywać historyjkę, lepiej poznać bohaterów i okoliczności ich przygody. Baczny czytelnik bada na przykład, co pije Królik, jakie ma obrazy i tapety, o czym traktują nagłówki kolejnych artykułów w gazecie (widocznej już na okładce książki), może też wyszukiwać i liczyć rozbrykane koźlątka. Autor stosuje spokojne, jasne barwy, z wyjątkiem nocnej wyklejki, zresztą bardzo ciekawej i znakomicie kontrastującej z wnętrzem książki. To samo można powiedzieć o całej publikacji, stanowiącej połączenie humoru z morałem, przełamującej tradycyjną "bajkowość" własnymi pomysłami autora, w tym ułamkami sztuki komiksu, oraz godzącej pokojowość ze stanowczym pokazem siły.
Bożena Itoya

Geoffroy de Pennart, Wilk powrócił!, tłumaczyły Maria Skowrońska i Jadwiga Skowrońska, Muchomor, Warszawa 2017.

Wielki wybuch czyli K. kontra K.


Wiek jedenastu lat to ciężki okres w życiu, taki czas zawieszenia między wczesnym dzieciństwem a... wczesną nastoletniością. Z jednej strony: "Jaki plac zabaw?!", "Ja, do piaskownicy?! To dla dzieci!", a z drugiej – tylko nie uświadamianie, co mnie obchodzą dziewczyny, gdzie tam jakaś miłość... Jak przeżywają podobne chwile chłopcy, można przeczytać w powieści duetu pisarskiego Kosmowska&Kasdepke: "Wielki wybuch czyli K. kontra K.". Tytułową parą bohaterów są Kryspin i Ksenia, dziewczęcy punkt widzenia jest więc dość mocno zaakcentowany, jednak mam wrażenie, że większość zadowolonych czytelników stanowią (lub będą stanowić) chłopcy.

Po chwili zgrabne piaskowe ciasteczka piętrzyły się na drewnianej tacy i brakowało tylko amatorów na te pyszności.
Czyżby?
Właśnie ktoś wypadł z klatki i zmierzał prosto w stronę Kseni. Ten ktoś, znany na całym podwórku jako Maciej Kociński, słynął z miłości do hip-hopu oraz całkowitej niechęci do dziewczyn.
A to dopiero uczta! – but Maćka rozdeptał babki, a jego piegowata twarz wyrażała pełnię szczęścia.
Ksenia w milczeniu czekała na ciąg dalszy. I słusznie. Chłopak jednym ruchem naciągnął kaptur na głowę i, przebierając nogami w hip-hopowym tańcu, rozpoczął swój występ:
Ludzie, jak chcecie kupę obciachu,
przyjdźcie się najeść babkami z piachu.
Jest tu kuchara, Ksenia cwaniara,
co was nakarmi chyba od zara...

Ksenia, sądząc po rówieśniczkach mojego syna, nie jest typową jedenastolatką nie tylko ze względu na egzotyczne imię , ale i zainteresowanie grą sieciową polegającą na planowaniu i przeprowadzaniu gwiezdnych wojen, rozmaitych taktyk kolonizacji oraz nawiązywaniu (kosmicznych) sojuszy politycznych. Pasja i charakter Kseni (w grze posługującej się nickiem k_ona) czynią z niej wzorzec wyzwolonej nastoletniej nonkonformistki i bardzo ciekawą postać literacką, jednak w rzeczywistym świecie raczej trudno spotkać podobną osobowość. Mój syn (sam jedenastoletni) po lekturze doszedł do wniosku, że bohaterowie tej książki "nie mogą mieć tyle lat", w tym wieku nie potrafiliby sklecić choćby zdania takiego maila (elektroniczne wiadomości pojawiają się w książce bardzo często), czwarto- i piątoklasiści interesują się zazwyczaj czym innym i w ogóle są bardziej dziecinni. Oczywiście to tylko nasze subiektywne odczucia, niepomniejszające zresztą wartości "Wielkiego wybuchu", jednej z najlepszych powieści przygodowych dla dzieci, jakie kiedykolwiek czytaliśmy.
Poza nieco zawyżonym poziomem dojrzałości emocjonalnej i społecznej Kseni oraz Kryspina (nick k_on), wszystko w tej historii jest hiperrealistyczne i bardzo aktualne. Dzieci chodzą do szkoły, jakich wiele, tkwią w relacjach koleżeńskich, które wielu czytelników aż nazbyt dobrze zna z autopsji (konflikt Kseni z byłymi przyjaciółkami, wyalienowanie Kryspina i jego pozycja klasowego obiektu prześladowań). Rodzinom bohaterów daleko jest do tych z telewizyjnych reklam czy opowiadań dla małych dzieci: oboje mieszkają tylko z jednym rodzicem (mamą), tata Kseni pracuje za granicą i jest obecny tylko na Skypie (za to mieszka z nią dziadek), a rodzice Kryspina rozwiedli się około 3 lata wcześniej i po tacie została jedynie szafa z ubraniami, odziedziczonymi przez niszczyciela smutków – Terminatora rasy cocker-spaniel. Jak najbardziej rzeczywiste są też na przykład codziennie zajęcia jedenastolatków i miejsca, w których bywają, bo autorzy osadzili akcję w Warszawie, głównie na Saskiej Kępie, poszczególne wydarzenia umiejscawiając w rozpoznawalnych punktach dzielnicy, jak Park Skaryszewski, ulica Obrońców czy biblioteka przy Meksykańskiej. Z życia wzięte są również zachowania (w wirtualnej rzeczywistości oraz poza nią) graczy, ich konwersacje i elementy socjolektu. Pozostaje mi tylko dodać, że polskim realiom odpowiada nawet stereotypowa pani Bożenka, choć z doświadczenia wiem, że bywają i niestereotypowe.

Co tam robisz?! – Pani Bożenka zmarszczyła groźnie brwi i podeszła bliżej.
W swoim puchatym jasnym swetrze sięgającym prawie do kolan wyglądała jak żona białego misia z zakopiańskich Krupówek. Aż chciało się zapytać, czy można sobie zrobić z nią zdjęcie. Nachyliła się nad monitorem i, marszcząc brwi, sylabizowała tytuł. Bez okularów, które pozostały na biurku, odczytywała mniej więcej coś takiego: "Czy auta książątek bywają w jadalni? Odgarnij nalanych przy dachach". Popatrzyła na Kryspina ze zdumieniem. Potem zdumienie przerodziło się w politowanie. "Czy auta książątek bywają w jadalni?" – świetny temat wypracowania. Ciekawe, kto go wymyślił, bo na pewno żaden z polonistów. Smarkacz napisał byle co i myśli, że pani Bożenka się nie połapie. A tu niespodzianka!
Myślisz, że jestem głupia? – zapytała, jeszcze hamując irytację.
Kryspin wpatrywał się w jej dekolt. Puchaty ścieg jasnego swetra był idealną pułapką dla okruchów ciasta. Przez tych kilka sekund chłopcu udało się zidentyfikować kawałki zjedzonego przed chwilą sernika, południowego biszkoptu i porannej szarlotki. Zagadką biustowej spiżarki pani bibliotekarki pozostawały jedynie czarne drobinki.
Na co ty się gapisz?! – pani Bożenka wyprostowała się, odruchowo zasłaniając piersi.
Może to mak...? – wymamrotał Kryspin.
Bezczelny! – pani Bożenka nie kryła oburzenia. – W której ty jesteś klasie?
Co? – Kryspin czuł, że jest o krok od rozwiązania zagadki.

Ksenia i Kryspin chodzą do tej samej szkoły, do równoległych klas, w realu znają się tylko z widzenia (i lubią, więc nie wszystko jest jak w filmie "Masz wiadomość"), za to w grze Gwiezdni Rycerze są lojalnymi, kontaktującymi się codziennie sojusznikami. Jako czytelnicy doświadczamy równocześnie kilku płaszczyzn opowieści: z maili wymienianych między Ksenią i Kryspinem poznajemy działania bohaterów w grze i ich próby budowania swojego wizerunku z realu (a jest to obraz zupełnie niezgodny z rzeczywistością), natomiast ze zwyczajnej narracji dowiadujemy się, co na co dzień przeżywają k_on i k_ona w szkole, rodzinie, na podwórku oraz obserwujemy z zapartym tchem sytuacje, kiedy ich drogi się krzyżują. Dużo radości dostarcza czytelnikom także zagadnienie, które określiłabym jako życie uczuciowe dorosłych, to jest istot będących (w oczach nastolatków) jakby egzotycznym gatunkiem.

Biurko pod oknem było przeciwieństwem stanowiska pracy pana Michała: ład i porządek. Psia kość, gdzie laptop mamy?!
Yyy...? – pan Michał spojrzał na Kryspina pytająco.
Komputer, pliiiz! – jęknął błagalnie chłopak.
Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.
Farma, Plemiona czy Gwiezdni Rycerze? – zapytał wreszcie pan Michał.
Gwiezdni – wymamrotał Kryspin.
Atak czy obrona?
Sam nie wiem.
Pan Michał uniósł brwi, ale powstrzymał się od komentarza. Wskazał broda na swój monitor i wstał od biurka.
Dzięki! – Kryspin błyskawicznie znalazł się na jego miejscu. Zastukał w klawiaturę.
Pan Michał pokiwał głową i wyciągnął papierosa.
Nie mów mamie – Rzucił, sięgając po zapalniczkę.
Nie powiem – odpowiedział machinalnie Kryspin. – Szybko, szybko, hasło!
Ja też nie powiem – pan Michał zaciągnął się z wyraźną przyjemnością.
Kryspin rzucił mu podejrzliwe spojrzenie.
O komputerze – wyjaśnił pan Michał. – Podobno masz szlaban.
Mam – przyznał Kryspin.
Kolega mamy westchnął.
No właśnie... Niedobrze. Ale też jestem graczem, więc wiem, jak jest.
Kryspin chrząknął ze zdziwieniem. Lubił pana Michała. Mama też, choć utrzymywała, że jest on trochę dziecinny. Kryspin chyba zaczynał rozumieć, dlaczego.
Czy mogę mieć do ciebie prośbę? – odezwał się po chwili pan Michał.
Taaa... – Kryspin odpowiedział machinalnie, klikając kopertę z nieprzeczytanym maile od K.
Wspomnij mamie, ze jestem fajny! – wypalił pan Michał, po czym tak się zaczerwienił, że jego czarna broda nabrała miedzianego połysku.

Formalnie rozdziały, w których narrator (wszechwiedzący) koncentruje się na Kseni, przeplatają się z tymi poświęconymi Kryspinowi. Każdy rozdział rozpoczyna się odliczaniem godzin do tytułowego wielkiego wybuchu (sami wyczytajcie, co to za impreza), a kończy wiadomością e-mail, opatrzoną nickami i adresami k_jej i k_jego oraz wyróżnioną różową czcionką. Taka budowa powieści przyciąga i utrzymuje uwagę czytelnika. W połączeniu ze świetnie napisaną historią o porywającym scenariuszu, daje to prawdziwie wybuchową kompozycję i dawkę fascynującej lektury dla starszych uczniów szkoły podstawowej. To książka, od której naprawdę nie można się oderwać. My czytaliśmy ją na głos, na zmianę, do bólu gardła, ale po prostu musieliśmy skończyć w jedno popołudnie i wieczór, a przy tym chcieliśmy przeżyć tę przygodę razem.
Polecam przeczytanie "Wielkiego wybuchu" nie tylko spodziewanym, nastoletnim adresatom, ale i ich rodzicom. Po pierwsze dlatego, że się uśmieją, a po drugie ze względu na ogrom poruszonych problemów, których skali i charakteru zazwyczaj nie jesteśmy w stanie w pełni zrozumieć, a często nawet w ogóle ich nie dostrzegamy. Grzegorz Kadepke i Barbara Kosmowska po mistrzowsku pokazali, co dzieje się w sercu, głowie, życiu i komputerze (teraz raczej: w smartfonie) młodego człowieka oraz jaki jest stosunek tych elementów istnienia. Czy nam się to podoba, czy nie, to, co dzieje się w sieci ma znaczenie, ba, stanowi istotny składnik nastoletniego "ja". Natomiast poza Internetem nasze dzieci nadal mają te same co zawsze problemy: czują się nieakceptowane przez środowisko rówieśników, nierozumiane przez dorosłych (świetne fragmenty o podejrzeniach względem seksualnych zainteresowań Kryspina), chcą się wyróżniać, ale tylko w modnych kategoriach, mieć psa, czasem zapaść się pod ziemię lub chociaż uciec z domu. Wszystko to znajdziemy w "Wielkim wybuchu". Są tu też gonitwy, komedie omyłek, zdradzone przyjaźnie, potyczki z nauczycielami.
A jeśli przeszkadza Wam, że powieść wydała się nam bardziej chłopięca, wrażenie to zrównoważy różowość i "sweterkowatość" ilustracji Anny Wielbut. Oprócz postaci zobaczymy na tych rysunkach komiksowe dymki (i kilka innych wybuchowych elementów), pikselowane motywy graficzne, jaskrawe wstawki (na przykład smycze na szaro-czarno-białym portrecie zbiorowym psów). Wszystkie te różowe akcenty i sam sposób podejścia do pracy ilustratora dają bardzo ciekawy oraz zabawny efekt i stanowią kolejną w tej książce wybuchową mieszankę. "Wielki wybuch" pod każdym względem wywarł na nas piorunujące wrażenie.
Bożena Itoya

Barbara Kosmowska, Grzegorz Kasdepke, Wielki wybuch czyli K. kontra K., zilustrowała Anna Wielbut, wydanie I w Wydawnictwie Literatura, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2017.

Wesoły Ryjek i lato – prosto i genialnie!



Ostatnimi czasy zdecydowanie częściej zachwycamy się z synem warstwą plastyczną niż literacką książek dla młodszych dzieci. Może taki to trend wydawniczy, by publikować raczej perełki graficzne, a może trudniej pisać dla maluchów i dlatego nam, czytelnikom łatwiej się zachwycać utworami dla młodszej (lub starszej) młodzieży. Wiele książek (mowa o tych z tekstem, a nie obrazkowych) adresowanych do przedszkolaków i młodszych uczniów okazuje się nie utworami literackimi dla małych, nie małymi utworami literackimi, ale takimi utworkami-potworkami pozbawionymi polotu i większej wartości, poczytajkami ukierunkowanymi wyłącznie na pouczanie, szerzenie jakiejś gałęzi wiedzy (a więc popularnonaukowymi!) lub zahaczającymi o modne filmy animowane. Ale na wszelkie bóle i smutki wielbicieli literatury dziecięcej pomóc może Wojciech Widłak. Choćby na rynku nic innego się nie działo, zawsze są Pan Kuleczka i Wesoły Ryjek, bohaterowie rozweselający, zapewniający ciekawe literackie przeżycia oraz zaspokajający głód dobrej książki. Wakacje rozjaśnił nam nowy zbiór przygód chrumkającego malca, zatytułowany "Wesoły Ryjek i lato".
Lekkie opowiadania Wojciecha Widłaka są zaskakującym połączeniem prostoty tekstu i czegoś wielkiego (choć wcale nie patetycznego), ważnego, co powinno się wyczuwać w każdej dobrej książce, nawet jeśli nie potrafimy zidentyfikować i nazwać takiego genialnego czynnika. Dzieci tym bardziej nie muszą interpretować, co takiego przyciąga je do lektury, dla nich po prostu "jest fajna" lub nie. Jednocześnie coraz trudniej skłonić młodych czytelników do sięgnięcia po książkę, która nie stanowi adaptacji jakiegoś serialu albo filmu czy nie jest rozreklamowanym hitem sprzedaży, ewentualnie, w przypadku ambitniejszych dzieci chodzących już do szkoły i umiejących czytać, na decyzję o przeczytaniu danej publikacji lub całej serii wpływa panująca w klasie moda na tę książkę. W przypadku "Wesołego Ryjka i lata" magia literatury na pewno zadziała, jeśli tylko kilkuletni adresat będzie miał szansę poznać zabawne przypadki swojego różowego rówieśnika.
Dziesięć krótkich opowiadań można wykorzystać jako opowieści na dobranoc, kosztować je co dzień po jednym, albo zabrać na plażę czy na inną wycieczkę i czytać masowo, w dowolnej kolejności oraz po kilka razy. Wesoły Ryjek tym razem przeżywa atak mrożących krew w żyłach ognistych błyskawic, wyprawę do latarni i wyczekiwane ognisko, wyrusza w niezbyt odległy świat, bawi się w snucie marzeń, zastanawia, po co istnieją żaby i, jak zwykle, nie opuszcza ani na chwilę swojego pluszowego przyjaciela żółwia, który towarzyszy wszelkim eskapadom oraz zabawom. Ta mała, niema postać pozwala czytelnikowi bardzo wczuć się w akcję, bo chyba każdy przedszkolak ma jakąś ulubioną przytulankę. Podobne poczucie bliskości względem Wesołego Ryjka wywołują w maluchach jego relacje z rodzicami – właśnie tak kilkuletnie dziecko postrzega mamę i tatę, tego potrzebuje i dzięki sytuacjom pokazanym w książce czuje się bezpiecznie, pewnie, może rozwijać się i zdobywać świat (choćby ten najbliższy). Autor dobrze objaśnia najmłodszym wszechświat ich emocji, równocześnie zapewniając przyjemną rozrywkę. Warto też podkreślić, że nie jest to książka banalna, czego dowodzi choćby opowiadanie "Kapitan", w którym poruszony zostaje i temat sklepowo-konsumenckiej mody, i indywidualności.
Ilustracje Agnieszki Żelewskiej znakomicie spełniają swoją rolę: pasują do tekstu, zachęcają do lektury, są równie ciepłe, proste, barwne, pozytywne i optymistyczne, co utwory Wojciecha Widłaka. Jeśli wydaje się Wam, że umysły Waszych dzieci są przeciążone jaskrawymi obrazami płynącymi z wszelkich ekranów albo rozumieją książkę nie jako coś do czytania, ale jako album, sięgnijcie razem po "Wesołego Ryjka i lato", a na nowo odkryjecie literaturę (ilustrowaną!) dla najmłodszych oraz pozwolicie, by opiekowała się ich myślami i marzeniami.
Bożena Itoya

Wojciech Widłak, Wesoły Ryjek i lato, ilustracje i opracowanie graficzne Agnieszka Żelewska, Media Rodzina, Poznań 2017.

wtorek, 22 sierpnia 2017

Tymek i Mistrz. Tom 3.


Recenzowanie kolejnych tomów wydania zbiorczego jakichkolwiek utworów bywa zajęciem niewdzięcznym, jeżeli poszczególne elementy kolekcji niewiele się różnią. Co nowego można powiedzieć o tym samym (w zasadzie) materiale? Jednak w przypadku serii "Tymek i Mistrz" lubię sięgać po kolejne części, zawierające zawsze po kilkadziesiąt krótkich komiksów, i po lekturze zawsze mam jakieś nowe wrażenia – w dodatku same dobre. Wszystkie trzy tomy mają jednakową atmosferę, więc nie można się przyczepić do dobrej lub złej zmiany, autorzy raczą nas też analogicznymi, atrakcyjnymi dodatkami (czary do wykonania w domu, okładki, zagadki, odcinek w języku francuskim), a same historyjki, choć często (i celowo) oparte tylko na określonym zestawie konceptów, są niezmiennie świeże i dowcipne. Przygody czarnoksiężnika i jego mistrza publikowane były już wcześniej, ale po raz pierwszy zyskały tak udaną i efektowną kolekcjonerską formę właśnie pod skrzydłami wydawnictwa Kultura Gniewu.
Ostatni, trzeci tom "Tymka i Mistrza" ukazał się wiosną 2017 roku, sprawiając jednakową frajdę mojemu synowi i mnie. 66 zwariowanych, mocno absurdalnych historyjek czytaliśmy na raty, w różnych okolicznościach, jako wakacyjną lekturę jedenastolatka i przerywnik między poważniejszymi książkami oraz w ramach relaksu w przerwie od pracy czy w autobusie. Jeśli lubi się komiksy (te humorystyczne i kolorowe), ten album pasuje na chyba każdą okazję. Najlepiej zastosować dietę czytelniczą analogiczną do zasad zdrowego odżywiania i konsumować "Tymka i Mistrza" często, ale małymi porcjami. Przy próbie połknięcia w całości mojemu synowi album się po prostu "przejadł" i młody czytelnik musiał parę godzin pościć.
O postaciach narysowanych przez Tomka Lwa Leśniaka nie można powiedzieć, że są ładne, raczej cudaczne, dziwaczne i wyłupiaste, a jednak komiks jest niewątpliwie atrakcyjny wizualnie, zarówno pod względem graficznym i kolorystycznym, jak i edytorskim. Czytelnik, czy to kilkuletni, czy kilkunastoletni, czy nawet dorosły, świetnie bawi się w tej krainie barwnych, czarujących brzydali, wśród których prym wiedzie Mistrz jako bobas.
Wiadomo nie od dziś, że książki o małoletnich czarodziejach cieszą się olbrzymią popularnością. W tym ujęciu jednak wszystko jest inne niż zazwyczaj, nie doświadczymy tu ani mroków Ziemiomorza, ani ich "unastoletnionej" wersji, a Tymek nie okaże się namaszczonym wybrańcem. Jeden odcinek to jeden problem do rozwiązania w kilkunastu (przeważnie, bo czasem w dwudziestu kilku) kadrach, niekiedy zmiennych wielkości i kształtów. Wyzwaniami są dla Tymka i Mistrza na przykład: błazen strojący sobie bezczelne żarty z króla, rozróżnianie grzybów, żółw, który nie chce być już powolny, bo ma bajkowe plany, kurczenie się wszechświata, pojedynek bokserski z Psujem i Popsujem (straszne dranie, uwielbiamy ich spiski!), uporządkowanie kolekcji latających dywanów, porozumienie się z błędnym (tym najpopularniejszym!) rycerzem, posiadanie węża w kieszeni, sprzątanie (metodami tradycyjnymi i nie tylko) liści, a zaraz potem – walka z gryfem strzegącym skarbu i... zapalenie gardła narratora. Rozrzut jest więc znaczny, podobnie jak stopień absurdu, tym bardziej, że wśród historyjek zdarzają się oparte na frazeologizmach, jak choćby: zapalać się do czegoś – ostudzić (siebie, zamiary) – zyskać parę – cała para poszła w gwizdek (a wszystko to o pewnym potworze...). Dowcipy językowo-sytuacyjne raczej nie będą zrozumiałe dla dzieci młodszych niż ośmiolatki i właśnie tak określiłabym dolną granicę wieku czytelników "Tymka i Mistrza". Górnej granicy nie stwierdzono.
Czytając opowiastki napisane przez Rafała Skarżyckiego obserwujemy wszystkie szczegóły na ilustracjach, każdą minę narysowaną przez Tomka Leśniaka. Tu naprawdę widać, że autorzy znakomicie się rozumieją, nie potrafimy rozdzielić scenariusza od rysunków, tylko przyswajamy komiks jako całość. A to wcale nie jest takie oczywiste, bo wciąż natykam się na adresowane do dzieci dymkowane historyjki, których percepcja przypomina lekturę książki z ilustracjami – najpierw trzeba czytać, potem można oglądać, ale właściwie nie ma takiej konieczności, bo obrazki nie wprowadzają nic nowego. Oczywiście świadomi czytelnicy i księgarze wybierają tylko komiksy dobrej jakości, perełki jak "Tymek i Mistrz", ale na rynku czasopism, podręczników i "książeczek" dla dzieci jest znacznie więcej tworów komiksopodobnych, wykorzystujących tę formę twórczości jedynie z nazwy, w celu przyciągnięcia uwagi małego czytelnika. To właśnie na takie "podróby" trafiają zazwyczaj przypadkowi czytelnicy i to one podtrzymują (oraz tuczą!) stereotyp komiksu jako lektury gorszej, mniej wymagającej i wartościowej, przeznaczonej dla osób nieradzących sobie z "czystym" tekstem. Chciałoby się, żeby pod każdą strzechę trafił raczej "Tymek i Mistrz", bo seria panów Skarżyckiego i Leśniaka (zresztą nie tylko ta jedna) ma styl, charakter i poziom doceniany i przez znawców, i amatorów komiksu, a także przez całkowitych amatorów w dziedzinie czytania kolorowych zeszytów. Oczywiście każda z tych grup może szukać w "Tymku i Mistrzu" czego innego i doceniać rozmaite cechy tych kadrów, ale łączy ich efekt komiksu: śmiech.
Bożena Itoya

Rafał Skarżycki (scenariusz), Tomek Lew Leśniak (rysunki), Tymek i Mistrz. Tom 3, wydanie drugie (kompletne), Kultura Gniewu – Krótkie Gatki, Warszawa 2017.

Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć. Oryginalny scenariusz



W 2017 roku na rynku kinematograficznym i księgarskim pojawiły się aż trzy jednakowo brzmiące tytuły z uniwersum Harry'ego Pottera. Skąd ta zbieżność i obfitość? Autorka niezwykle popularnej serii powieści postanowiła niegdyś uzupełnić kanon hogwarcki o podręczniki dla uczniów Szkoły Magii i Czarodziejstwa, oczywiście są to dzieła fikcyjne, jak cały świat czarodziejów. J.K. Rowling zapowiedziała kiedyś, że cykl przygód Harry'ego Pottera jest zamknięty, ale nigdy nie zastrzegła, że nie poprowadzi dalej innych wątków swojej twórczości. I tak sławę zyskał Newt Skamander. Na początku była książka J.K. Rowling "Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć", czyli wspomniany podręcznik napisany przez młodego badacza istot magicznych, właśnie Newta Skamandera. Publikacja została wznowiona przez wydawnictwo Media Rodzina w dużo pokaźniejszej i solidniejszej wersji niż poprzednio. Autor (oczywiście postać fikcyjna) stał się bohaterem filmu pod tym samym tytułem, obrazu opowiadającego o podróży Newta z Anglii do Ameryki (rok 1926) w celach zawodowych, choć ostatecznie na miejscu sprawy prywatne przeplatają się z ochroną i szerzeniem wiedzy o magicznych stworzeniach. Następnie J.K. Rowling spisała akcję filmu w formie scenariusza i wydała jako odrębną publikację, opatrzoną nawet notatkami analogicznymi do końcowych napisów w kinie: "polskie napisy dla produkcji filmowej...", "polski dubbing dla produkcji filmowej...". Obecność takich informacji, odnoszących się do elementów, których w książce po prostu nie ma, zaskoczyła mnie. Nigdy nie spotkałam się z podobną publikacją dla młodzieży, stwierdziłam więc, że warto przyjrzeć się jej formie, strukturze i celowości.
Treść scenariusza oczywiście pokrywa się z filmem. Przez chwilę zastanawiałam się, czy autorka opisuje (post factum) zachowanie aktorów w finalnym widowisku, czy też rzeczywiście jej tekst był podstawą gry na planie. Szybko doszłam do wniosku, że uwagi o zachowaniu i wyglądzie postaci wyrażone w didaskaliach nie są kierowane do ekipy, ale do nastoletniego czytelnika, ponieważ nie są to profesjonalne określenia, tylko beletryzowana narracja (choćby przedstawienie jednej z głównych bohaterek jako "najpiękniejszej czarownicy w historii").
Newt Skamander rozpoczyna zwiedzanie Nowego Jorku od wpakowania się w kłopoty, a potem jeszcze w kolejne i następne. Wielbicieli świata czarodziejów ucieszą liczne gadżety, znajome oraz egzotyczne (bo amerykańskie, a nie angielskie) zaklęcia, odwołania do realiów hogwarckich, a do tego wszystkiego dochodzą tytułowe stworzenia o niezwykłych umiejętnościach i posturach – podopieczni i przyjaciele Newta. Młody Anglik wozi całą menażerię ze sobą, w walizce, która tak naprawdę jest portalem do olbrzymiego, magicznego ogrodu zoologicznego, czy raczej rezerwatu fantastycznych zwierząt zagrożonych wyginięciem. Na skutek wspomnianych problemów niektóre dziwostwory uciekają i pałętają się po Nowym Jorku, wkraczając na teren innej, mrocznej i śmiercionośnej istoty. Newt w lawinie wydarzeń zostaje między innymi oskarżony o sprowadzenie do miasta mordercy i narażenie świata czarodziejów na wojnę z mugolami (w Ameryce nazywanymi niemagami). I tu muszę wskazać przewagę scenariusza nad filmem: w kinie obraz śmierci jednej z ofiar demonicznego stwora, sądu nad Newtem i jego przyjaciółką Tiną oraz ich egzekucji (choćbyśmy byli świadkami tylko jej początku) były dla mnie przesadnie brutalne, zbyt drastyczne jak na kino adresowane do młodych widzów, podobnie sceny przemocy fizycznej. W tekście nie dało się wyczuć tej dosadności z nutą chorobliwej fascynacji śmiercią i bólem. Z kolei na korzyść wersji kinowej trzeba odnotować, że czytając książkę szybciej niż oglądając film zauważamy, kto w całej historii jest podejrzany, a kto niewinny.
Scenariusz zawiera kilka ciekawych wątków, jak choćby nietolerancja czarodziejów względem ludzi. Newt, Tina i jej siostra Queenie zaprzyjaźniają się z Jacobem, pozornie najzwyczajniejszym w świecie niemagiem, dotąd niemającym pojęcia o istnieniu magii. Ta przyjaźń, a po jakimś czasie okazuje się, że i miłość, nie ma racji bytu w dobrze zorganizowanej społeczności magicznej, bezwzględnie chroniącej dostępu do swoich tajemnic. Hierarchia i zasady okazują się jednak nieszczelne, możliwe do ominięcia, skostniałe i częściowo nieludzkie, co udowodnią, przełamując kilka stereotypów, wymienieni już bohaterowie, tworzący w pewnym momencie magiczno-niemagiczną i angielsko-amerykańską (z różnymi korzeniami, bo Jacob nosi nazwisko Kowalski) szajkę buntowników.
Konstrukcję utworu można poznać jedynie przeczytawszy całość, ponieważ wydawca zamieścił tylko bardzo ogólny spis treści: "Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć", "Podziękowania" i inne dodatki. Nie wiemy, na której stronie znajduje się jaka scena, pewnie dlatego, że scenariusz liczy ich aż 124. I tu po raz pierwszy zauważa się problem, który mój syn określił słowami: "to bez sensu, czasem jest tu jak w teatrze, a czasem jak w filmie". W niespotykanej na rynku książek dla dzieci formie czytelnik gubi się tym bardziej, że kilka miesięcy wcześniej dane mu było poznać scenariusz teatralny "Przeklęte dziecko" (J.K. Rowling i innych autorów), gdzie podział tekstu był bliższy tradycyjnemu dramatowi. Wydawcy (zakładam, że decydowali ci zagraniczni, a nie polscy) nie zapomnieli o biogramie autorki, "Słowniczku terminów filmowych" (zresztą tak banalnych, że chyba żaden dziesięciolatek nie potrzebuje ich objaśniania) oraz "Obsadzie i ekipie", a także notce "O graficznym opracowaniu książki", jednak spis właściwej treści (a nie wykaz dodatków) okazał się według nich zbędny.
Czytając scenariusz "Fantastycznych zwierząt" miałam wrażenie, że mieszane są style, gatunki, a czytelnik traktowany jest po macoszemu. Nie potrafiłam zrozumieć na przykład, dlaczego czasem jesteśmy biernymi obserwatorami akcji, a kiedy indziej poznajemy niewypowiadane na głos myśli, wspomnienia czy uczucia bohaterów. Inna sprawa: czemu kwestie poszczególnych postaci podzielone są na wersy, jak w wierszowanym dramacie? Po raz kolejny niepokoi mnie stosunek wysiłku, jaki wkłada się w promocję nowej publikacji dla młodzieży do jej profesjonalnego przygotowania.
Książka "Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć. Oryginalny scenariusz" sprawdzi się jako prezent dla kolekcjonera publikacji ze świata Harry'ego Pottera albo po prostu dla młodego widza, któremu spodobał się film i który nie może się doczekać kolejnej odsłony (planowanej) filmowej trylogii. Trudno mi sobie wyobrazić, że po scenariusz sięga ktoś, kto nie widział jego kinowej wersji, tak sobie, z ciekawości, tu raczej chodzi o powrót do poszczególnych scen, ich samodzielne "rozpracowanie", rozkoszowanie się "smaczkami" (choćby opis zachowania foki, która "wyraźnie poczuwa się do winy" i "bezczelnie ucieka"...) oraz szczegółami być może niezauważonymi na seansie. Ja odkryłam kilka takich drobiazgów, ale mój syn widać był w kinie uważniejszy, bo stwierdził, że dla niego to nic nowego i pamięta na przykład treść rozmowy Newta z przewodniczącą, mówiąc wprost, sekty. Film obejrzeliśmy w kinie, z przyjemnością, scenariusz zachęcił nas do sięgnięcia po DVD, jednak nie jestem przekonana co do wartości literackiej omawianej publikacji. Na pewno od serii scenariuszy filmowych wolelibyśmy cykl powieści o Newcie Skamanderze, choćby miały się ukazywać rok albo dwa po premierze kinowej, a nie zapowiadać premierę na DVD, jak było ze scenariuszem.
Bożena Itoya

J.K. Rowling, Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć. Oryginalny scenariusz, tłumaczyli Małgorzata Hesko-Kołodzińska i Piotr Budkiewicz, Media Rodzina, Poznań 2017.

poniedziałek, 14 sierpnia 2017

Znam to miasto: Paryż, Sztokholm



W biblioteczkach najmłodszych dzieci często goszczą książki obrazkowe będące równocześnie łamigłówkami, takie realizacje hasła "nauka przez zabawę", łączące dwa typy edukacji: oswajanie z określonym stylem plastycznym i kształtowanie koncentracji oraz spostrzegawczości. Są to kolorowe publikacje dużego formatu, których czytelnik, czy raczej oglądacz, ma za zadanie wyszukać i poprawnie zidentyfikować mnóstwo szczegółów: postaci, sytuacji czy barw. Często zabawa z taką książką wspomaga też naukę liczenia. Wszystkie te cechy posiadają urokliwe albumy z serii "Znam to miasto": "Sztokholm" i "Paryż", opublikowane w Polsce przez wydawnictwo Zakamarki, a stworzone przez niemiecką ilustratorkę Judith Drews.
Kartonowe wielkoformatówki o dwóch europejskich miastach charakteryzują się spokojnymi, niekrzykliwymi (a miejscami nawet bladymi) kolorami, białymi twarzami, wesoło-pozytywnym nastrojem oraz nawiązaniami do dziecięcego sposobu rysowania, co dotyczy zarówno wyglądu ilustracji, jak i ich zakresu czy, inaczej rzecz ujmując, punktu widzenia. Rysunki młodszych dzieci przedstawiające sceny z jakiegoś miasta (lub dowolnego innego miejsca) rzadko bywają hiperrealistyczne, podobnie odbieram prace Judith Drews. W książkach "Paryż" i "Sztokholm" znajdziemy pewne symboliczne obiekty, jak Wieża Eiffla, kamienice w Sztokholmie czy jedno z wejść do paryskiego metra, a na tylnych okładkach zamieszczono nawet ogólny plan miast z podziałem na dzielnice, ale nie są to publikacje czysto edukacyjne, które miałyby przekazać solidną dawkę wiedzy i nauczyć topografii miasta. W wieku kilku lat, bo zapewne tyle liczą sobie odbiorcy tych pozycji, ważniejsze jest zapamiętanie pewnych motywów, nabycie jakichkolwiek skojarzeń. I właśnie takie zadanie znakomicie spełniają obie książeczki.
Autorka w każdej z książek w czytelny sposób określiła (słownie i plastycznie) kogo mamy poszukiwać w gęstwinie placów, parków i alejek Paryża oraz Sztokholmu, na jakie pytania powinniśmy odpowiedzieć, co odkryć. Zagadki skonstruowane są tak, że czasem wystarczy krótka, konkretna odpowiedź, a kiedy indziej potrzebne będą bardziej rozwinięte wypowiedzi, zatem z tymi książkami dziecko uczy się poprawnie opowiadać, konstruować wypowiedź uporządkowaną pod względem chronologicznym i językowym.
W Paryżu mamy zbadać między innymi "Co kradnie złodziejaszek Theo?" i "W jakich miejscach ląduje ufo?", ale są też rozbudowane zadania, jak "Prześledź, co robią Minou i Pierre!" czy "Co robi rodzina Parkerów podczas zwiedzania Paryża?". Wspomniane już paryskie (lub ogólnie francuskie) lejtmotywy, takie kulturowe słowa klucze, występują nie tylko w warstwie graficznej, ale i tekstowej – bohaterami poleceń są bracia Montgolfier, Esmeralda i Dzwonnik, mim, Czerwony Kapturek, Marie Skłodowska-Curie i jej córka, czy niewymienieni z nazwiska, ale i tak rozpoznawalni: strojna Coco, Pablo w pasiastej bluzce oraz Edith w towarzystwie ptaszka i nutki ("mały wróbelek o słowiczym głosie"). Do tego wyszukujemy bagietki i francuskie flagi, więc na pewno młody wielbiciel książek-łamigłówek liźnie tu co nieco francuskiej kultury.
Turystyczne, historyczne, bajkowe i kulturowe (z uwzględnieniem kultury popularnej) tropy możemy podjąć również w stolicy Szwecji. Dzięki książce "Sztokholm", złożonej, podobnie jak "Paryż", z pięciu dwustronicowych plansz, prześledzimy między innymi trasy, przygody i statyczne zajęcia księżniczek, królów, trolli, duszków, jednej świętej, dwóch słynnych pisarek tworzących dla dzieci (Astrid i Selmy), pewnej rudowłosej dziewczynki ze sterczącymi warkoczykami i jej małpki, zwykłych, anonimowych postaci ludzkich oraz posągów i obrazów. W całej publikacji najbardziej dostrzegalne są barwy szwedzkiej flagi, co na pewno pozostanie w pamięci i utrwali się na mapie skojarzeń małego czytelnika.
Zabawa z książkami obrazkowymi Judith Drews może zapełnić wiele godzin przedszkolakowi, a nawet młodszemu uczniowi, bo na kolorowych kartach "Paryża" oraz "Sztokholmu" aż roi się od elementów i w tym tłumie nie zawsze od razu znajdujemy to, czego szukamy. Pstrokate trawniki i posadzki sztokholmskich przestrzeni (plenerów i wnętrz) trochę zmęczyły mój wzrok, podobnie mój syn stwierdził, że "mnoży mu się w oczach". Paryskie posadzki i trawniki również są "kropkowane", ale ze względu na bardziej stonowane kolory nie rzucają się w oczy aż tak bardzo. Na pewno więc odkrywanie tajemnic europejskich stolic trzeba sobie dawkować, co można zaliczyć na plus publikacji – zabawy starczy na dłużej.
Bożena Itoya

Judith Drews, Paryż, tłumaczenie Katarzyna Skalska, Tatiana Zgaińska-Filipowska, Wydawnictwo Zakamarki, Poznań 2017.
Judith Drews, Sztokholm, tłumaczenie Katarzyna Skalska, Tatiana Zgaińska-Filipowska, Wydawnictwo Zakamarki, Poznań 2016.

środa, 9 sierpnia 2017

Tylko dla twoich oczu

Opowiadania publikowane w serii "A to historia!" adresowane są do dzieci około dziesięcioletnich i starszych, podobną dolną granicę wieku mają "Detektywi z klasztornego wzgórza". Dojrzalsze nastolatki mogą sięgnąć po powieść Grażyny Bąkiewicz "Mówcie mi Bezprym", a teraz także po "Tylko dla twoich oczu" Katarzyny Ryrych. Nowa pozycja wśród książek historycznych ukazujących się w wydawnictwie Literatura wyróżnia się tematyką i osobą autorki. Wcześniejsze odsłony cyklu "A to historia!" dotyczyły tylko dziejów Polski, a pisane były przez Kazimierza Szymeczkę, Pawła Wakułę i Grażynę Bąkiewicz oraz Zuzannę Orlińską. Tymczasem akcja "Tylko dla twoich oczu" osadzona jest w szesnastowiecznym Krakowie i Pradze, poruszane w powieści zagadnienia dotyczą też ogólnie kultury i społeczeństwa naszego rejonu Europy, a pisarka, która stworzyła postać Jakuba i wkomponowała ją w losy postaci historycznych, dotychczas specjalizowała się w prozie obyczajowej dotyczącej problemów współczesnej młodzieży. Czyżby sytuacja dojrzewającego nastolatka była w jakiś sposób uniwersalna i autorka potrafi przeprowadzić go przez pułapki dorastania niezależnie od epoki, w jakiej przyszło bohaterowi przeżywać ten trudny wiek?

Ile liczysz wiosen? – zapytał Hlava, nie zwracając uwagi na moje zmieszanie.
Bezradnie rozłożyłem ręce. Mogłem liczyć sobie dwanaście lub trzynaście wiosen, ale nikt, nawet babka, nie umiał mi powiedzieć, kiedy przyszedłem na świat. Nie pamiętała tego nawet moja matka.
"To było w roku, kiedy wilki weselników zjadły" – mawiała babka, a matka, jakkolwiek zgadzała się co do pory roku, to nie pamiętała, aby tamtej zimy wilki zjadły kogokolwiek.

Jakuba poznajemy w ponurych okolicznościach i duża część opowieści utrzymana jest w podobnym nastroju. Wiejski chłopiec żyje z podwójnym fizycznym piętnem: kalectwa (ma garb) i znamieniem na twarzy, w tamtych czasach i środowisku uważanym za znak ognia czy szatana. Odtrącany przez rówieśników, a w dużym stopniu też przez rodzinę, znajduje przyjaciela tylko w starej babce-zielarce, również dotkniętej kalectwem i podejrzewanej o konszachty z diabłem. Po śmierci jedynej serdecznej osoby, Jakubowi w rodzinnej wsi grozi niebezpieczeństwo, sąsiedzi gotowi są oskarżyć go o czary, wykluczyć ze społeczności lub nawet doprowadzić do jego śmierci. Rodzice nie potrafią, a może nie chcą, ochraniać syna, a ojciec ostatecznie jest sprawcą odejścia Jakuba z domu, bo podaje go jako stawkę w grze w kości, którą przegrywa. Zwycięzcą w tej rozgrywce okazuje się wędrowny kuglarz, człowiek o wielu umiejętnościach i imionach, mądry, surowy, godny podziwu chłopca, ale, jak prędko się okaże, także obdarzony dobrym sercem. Jakub wyrusza w drogę z Aviusem, w którym tkwi potencjał mistrza, mentora uczącego życia i świata – od podstaw po języki obce, poezję i grę na instrumentach.
Droga kuglarza i jego pomocnika (później: ucznia) prowadzi do Krakowa, a stamtąd do Pragi, towarzyszymy im też w innych punktach podróży, ale tak naprawdę ważniejsze od miejsc są tu relacje między wędrowcami oraz tajemnice przeszłości mistrza Aviusa i jego licznych profesji.
Powieść jest długa (396 stron), ale nie zawiła, mimo stylizacji językowej i poważnej, historycznej aury tekst jest raczej prosty i przystępny dla każdego czytającego nastolatka, nawet niebędącego pasjonatem historii. Autorka nie żałuje nam wątków oraz motywów kryminalnych, miłosnych i odnoszących się do wiedzy tajemnej. Z rosnącym zainteresowaniem czytamy o mistrzu alchemii, tworzeniu Golema, wykradaniu zakrwawionej ziemi czy mandragory spod szubienicy, tajnym bractwie, którego członkowie legitymują się złotym medalionem z cyframi "007" (widocznym na okładce książki), czy wreszcie o mrocznym, kryjącym się w cieniu towarzyszu i stróżu (raczej nie aniele...) Jakuba, wielkim czarnym psie. Upiorny zwierz kręci się przy chłopcu od nocy, w której zmarła babka-zielarka. Ten przerażający wartownik niejednokrotnie ostrzega o śmiertelnym niebezpieczeństwie, a nawet udaremnia zamachy na życie Jakuba.
Mistyczna warstwa powieści przeplata się ze sferą historyczną, która jest jak najbardziej rzeczowa i z niemal filmową dokładnością przekazuje informacje o realiach Europy schyłku XVI wieku: obyczajowości, mentalności, systemie władzy, a nawet o praktyce kupowania tytułu szlacheckiego. Wątpliwości, co zdarzyło się naprawdę, a co jest tylko literacką fikcją, zostają rozwiane na końcu książki, gdzie autorka zamieściła noty biograficzne dotyczące postaci historycznych. Nierozwiązana pozostaje tylko zagadka finału przygód Jakuba, jego późniejszych losów. Może młody kronikarz spisał także swoje późniejsze dzieje i w swoim czasie Katarzyna Ryrych je upubliczni?

Usiadłem z nimi, lutnię pod ręką mając, i słuchałem, co mówią. Byli to najdziwniejsi ludzie, jakich mi dotychczas spotkać przyszło...
Nie dość, że przywodzili na myśl stado ptaków przelotnych, co to jak szpaki obsiądą czereśnię, powietrze wypełnią gwarem, to jeszcze było w nich coś, co nagle obudziło moją tęsknotę za wędrowaniem.

Gdy wiosna stopi lód na rzece,
jak owce zbiegną się obłoki,
jako te ptaki w świat polecę
szeroki...

Kiedy się łąki zazielenią,
zwierzyną bór wypełni wszelką,
serce ucieszy się przestrzenią
wielką...

W izbie nagle ucichło i oczy wszystkich zwróciły się ku mnie. Do mej lutni dołączyły skrzypce i odezwały się ptasie głosy piszczałek. Jakiś chłopiec o dziewczyńskiej urodzie, niewiele starszy ode mnie, jął uderzać w bębenek i ściany wypełniła muzyka.
Ktoś porwał się do tańca i wnet ci, którzy na żadnym instrumencie nie grali, poczęli krążyć dokoła nas...
Po chwili wszyscy podchwycili moją nutę i za mną powtarzali:

Ptaki przelotne, dla nas niebo,
a w świat prowadzą polne drogi,
pójdziemy tam, gdzie nas poniosą
nogi...

Powieść "Tylko dla twoich oczu" przypomina rozbudowaną inscenizację teatralną, w której kolejnych aktach nie brak i poetyckich uniesień, i tragedii, bo śmierć pojawia się już na pierwszej karcie książki i wraca wielokrotnie. Jeśli młodemu czytelnikowi nie zależy na lekturach naiwnych i przesadnie optymistycznych, ale na wyższej rozrywce odwołującej się do innych niż proste wzruszenia poziomów wrażliwości, utwór ten będzie dla niego ciekawym przeżyciem.
Jedyną wadą powieści, zapewne wynikającą z subiektywnego przeżywania świata przedstawionego przez bohatera-narratora, jest zbyt podniosły styl wyrażania się (a nawet myślenia) Jakuba i związane z nim powtórzenia wychwalające mistrza Aviusa lub podkreślające rozpacz płynącą z ciężkich źródeł dorastania.
Wracając do postawionej wyżej tezy, książka Katarzyny Ryrych nie jest uniwersalną opowieścią o dojrzewaniu pod skrzydłami mistrza, tylko powieścią historyczną, która ma zainteresować czytelnika dziejami i tajemnicami naszego starego kontynentu. Kaci, wędrowni sztukmistrze, prascy alchemicy – tak interesującej obsady dawno nie spotkałam w powieści dla młodzieży, a sposób, w jaki ukazana jest Praga, sprawia, że chce się o niej czytać, wędrować po niej i szukać śladów Golema. Nie lekceważcie książki "Tylko dla twoich oczu", może ona obudzić w młodym człowieku czechofilstwo, a to bardzo zaraźliwy i niemal niemożliwy do wyleczenia wirus, wiem z doświadczenia.
Bożena Itoya

Katarzyna Ryrych, Tylko dla twoich oczu, okładka Sylwia Szyrszeń, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2017.

Zamkowe opowieści duszka Bogusia


Warszawskie wydawnictwo BIS po raz kolejny zabrało się za literaturę związaną z określonym regionem Polski. Po wyjątkowym projekcie wydawniczym, jakim jest polsko-(górno)śląska książka Magdaleny Zarębskiej "Jak Maciek Szpyrka z dziadkiem po Niszkowcu wędrowali", przyszedł czas na Szczecin, a konkretnie na Zamek Książąt Pomorskich. Druga edycja zbioru opowiadań Moniki Wilczyńskiej "Zamkowe opowieści duszka Bogusia" jest pierwszą pod egidą wydawnictwa BIS i z oszczędnymi, wysmakowanymi ilustracjami Doroty Wojciechowskiej.

Zamek jest miejscem zabytkowym, był siedzibą Gryfitów, czyli dawnych władców Pomorza. Współcześnie mieści się w nim kilka instytucji kulturalnych.

Bohaterem książki jest chłopiec (na tyle duży, że autorka pisze o nim: "Kiedy był mały, zawsze marzył o tym, aby spotkać jakiegoś ducha") bywający często w Zamku Książąt Pomorskich z racji zawodu mamy-muzealniczki. Adaś pewnego listopadowego dnia poznaje dobrodusznego Bogusia, takiego szczecińskiego Kacperka, który raczy nowego kolegę żarcikami i historiami (przeważnie niezbyt wesołymi) o przeszłości zamku oraz okolic. Tak ciekawych lekcji muzealnych nie zapewni żadna interaktywna wystawa.

Pewnego dnia Mateusz zauważył nieprzyjacielskie wojska, które zbliżały się do miasta. Kazał mamie ukryć się w domu, a sam postanowił ostrzec szczecinian. Biegł w kierunku bramy miejskiej najszybciej, jak umiał, bez wytchnienia. Jednak już przy kościele św. Piotra i Pawła...
A wiem, to tuż przy zamku, tak? – przerwał Adaś.
Tak, tak... kiedyś miasta były otoczone murami, a ten kościół znajdował się przed nimi. A więc tuż przy kościele jeden z jeźdźców brandenburskich zaczął go ścigać. Mateusz czuł, że nie ucieknie przed nim. Błagał o cud, bo bardzo chciał dobiec i ostrzec mieszkańców. Nagle poczuł, że zrywa się silny wiatr. Jego nogi stały się ciężkie, a ręce zesztywniały uniesione do góry. Goniący go jeździec również odczuł, że dzieje się z nim coś dziwnego. Po chwili jeździec zamienił się w wielki głaz, a Mateusz...

Legendy ożywają w opowieściach Bogusia, który zazwyczaj osobiście poznał jej bohaterów lub usłyszał relacje z pierwszej ręki. Kilkuletni słuchacz, czy to bohater, czy czytelnik książki, jest zafascynowany bliskością dawnych ponurych dziejów. Opowiadania o Sydonii von Borck, czarnych kotach, Baszcie Siedmiu Płaszczy, platanie Mateuszu, błaźnie Mikołaju, stryju Bazylim, Bogusławie X i Annie Jagielonce czy Ottonie Jageteuflu są ciekawe nawet dla starszego dziecka, a legendy zostały umiejętnie opatrzone otoczką współczesności (szkoła, rodzice, pozaszkolna nuda, przeziębienia...).
Pozycja ta nie ma wysokoartystycznych ambicji, jest to jednak zgrabna kompozycja prostej formy literackiej, wiedzy o historii i kulturze regionu oraz ciekawej interpretacji plastycznej. Wygląd tytułowego duszka i innych postaci nie jest oczywisty ani banalny, ilustratorka podeszła do tekstu w sposób i tradycyjny, i nietypowy. Obrazki zostały umieszczone obok tekstu (bez modnych zabaw edytorskich, przeplatania i uzupełniania słowa obrazem), nie podważają jego dominującej roli, a jednak w istotnym stopniu decydują o dobrym poziomie publikacji. Właśnie za sprawą ilustracji zwróciłam uwagę na książkę Moniki Wilczyńskiej, autorki wcześniej zupełnie mi nieznanej, a pierwsze wrażenie koncentrowało się na oryginalnej kolorystyce: ciemny, zielonkawy odcień niebieskiego, czerń, beż (w środku książki przechodzący w złoto), biel i czerwień, zazwyczaj pełniąca funkcję akcentu (szarfa z tytułem, mały, sierpowaty księżyc, szkatuła). Cieszę się, że mój syn może poznawać różne podejścia do ilustracji dziecięcej i że coraz więcej wydawców decyduje się na współpracę z twórcami unikającymi cukierkowych buź i kolorów.
Lektura "Zamkowych opowieści duszka Bogusia" była więc przyjemnym przeżyciem estetycznym, ale też intelektualnym, bo wzbogaciła naszą wiedzę o legendarium polskim, czy raczej o historii oraz opowieściach ziem należących do dzisiejszej Polski, niegdyś tak różnorodnych kulturowo i językowo. Bardzo ucieszyłoby mnie, gdyby wydawnictwo BIS kontynuowało i wzmacniało ten nurt swojej działalności, prezentując nam kolejne literackie charakterystyki regionów w połączeniu z dobrą polską ilustracją.
Bożena Itoya

Monika Wilczyńska, Zamkowe opowieści duszka Bogusia, ilustrowała Dorota Wojciechowska, Wydawnictwo BIS, Warszawa 2017.