cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

piątek, 28 czerwca 2013

Mysi domek. Sam i Julia w teatrze

Absolutnie przepiękna książka w wersji ilustracyjnej. Duży format, ilustracje na rozkładówkę albo półtorej strony. Cudne. Rzadka technika, bo autorka i pomysłodawczyni Karina Schaapman nie tylko stworzyła idee domku, ale... sama wykonała materiałowe myszki i ich  papierowo-tekturowe kondominium. Mebelki, doniczki, obrusy, książki, a nawet mini nożyczki czy pudełko z torebkami śniadaniowymi. Estetyczne, dopasowane kolorystycznie, jak z bajki, tyle że prawdziwe. Też mam taką idee fix, że dla mojej maleńkiej córki zrobię taki domek, zamiast kupować różowego gotowca. Na stronach tej książki znajdę wyczerpujące instrukcje, o inspiracji nie wspominając. 
Do świetnych obrazków, które sama śledziłam godzinami, przyglądając się np. jak się robi mini książki z twardym grzbietem (sic!)  czy porcelanowe mini wazoniki  dochodzi słodka treść. Mała myszka ma przyjaciela myszka i mają różne, dość realistyczne przygody. Złamana noga, stres z powodu występu, kąpiel trojaczych myszków-braciszków. Jak dla mnie nawet za realistyczne, zwłaszcza w dwóch przypadkach - pierwszy to sąsiedzi myszek świętują koniec ramadanu, częstując dzieci ciastkami. Mysz w chustce na głowie jest nawet zabawna, ale pomysł wprowadzania święta jednak rzadkiej w Polsce religii w książce dla maluchów jest może i na czasie, ale nie w wersji trzech zdań, jak to ma miejsce tutaj. Drugie opowiadanko, co do którego mam wątpliwości, to to o śmierci dziadka myszki. Dziadek umarł, babcia zamawia dla niego trumienkę, ale że trumienka jakaś taka bezbarwna, to myszki malują ją w kwiatki i słoneczka. I teraz jest sweetaśna. Tylko mnie to dziwi?
W każdym razie pomijając św. pamięci dziadka i ramadan - książka jest cudownie plastyczna, bardzo tradycyjna i taka ciastowo-domowa. 
Kochani autorzy! Nie każda książka dla dzieci musi zawierać elementy równościowe, ekumeniczne czy przybliżać tematy fizjologiczne. Czasem najlepiej jest, jak tematyka nie wykracza poza bajkowy, dziecięcy świat. Wtedy przynajmniej jest dość spójna. "Odważnych" książek mamy już zatrzęsienie.
Karolina Suchenek-Dobrzyńska
Od wydawcy: W kolejnej odsłonie Mysiego domku dwie małe myszki, przyjaciele Sam i Julia, przeżyją nowe, wspaniałe przygody. Przede wszystkim wybiorą się do zapierającego dech w piersiach teatru, gdzie Sam da prawdziwy koncert.
Zobacz recenzję pierwszej części Mysiego domku.

czwartek, 27 czerwca 2013

Opera w samochodzie!

Co robi matka, która po przypadkowej wizycie w operze uświadamia sobie, jak bardzo słabo, a w zasadzie w ogóle, wyedukowana jest muzycznie; o dzieciach nie wspominając? Leci do księgarni po książkę, która w przystępny sposób pozwoli jej przybliżyć sobie i potomstwu ten zaczarowany świat. Ja trafiłam na "Operowe straaachy" Izabelli Klebańskiej. Kupiłam i...
Zwykle tego typu edukacyjne produkcje, po minięciu słomianego zapału lądują gdzieś za szafą, a tu - niespodzianka.
Książka składa się z trzech części. Wierszyków opisujących w zabawny sposób terminy muzyczne czy akcję znanych oper, opisów oper i baletów z notkami biograficznymi ich twórców i płyty z nagraniami.
U nas było tak: wierszyki z pierwszej części przeczytaliśmy raz, ale dla muzycznie nierozbudzonych chłopców były dość abstrakcyjne. Część bio pozwoliła wyedukować się matce, a płyta? Płyta od razu została oprotestowana jako dzikie wrzaski. Nie o to mi chodziło. Zabrałam płytę do samochodu i codziennie rano, odwożąc młodych pytałam: - Chłopcy, powtarzamy angielskie słówka, ćwiczymy ortografie, czy słuchamy opery? A że synów mam niegłupich, szybko zorientowali się, że właściwa odpowiedź to "opera", bo wtedy nie trzeba się wysilać, tylko można spokojnie patrzeć za okno, a jeszcze poprosić o przyciszenie.
I tak sobie parę kółek zrobiliśmy, ja przy każdym utworze starałam się rzucić tytuł, albo słowo "wprowadzające". Aż tu naglę, któregoś dnia, po zapięciu pasów i moim pytaniu: - Chłopcy, angielski czy opera? Usłyszałam: - Ja chcę Galop Walkirii - siedmiolatek. Pięciolatek przekrzyczał brata: - Ja chce srokę złodziejkę, srokę chce. Okazało się, że poszczególne kawałki zaistniały w ich świadomości i stały się ulubione lub wręcz przeciwnie. Walkirie skojarzyli z "Gwiezdnymi wojnami" i stały się numerem jeden. Na pytanie o ulubionego kompozytora na bank odpowiedzą Wagner! Pękają ze śmiechu przy "Strasznym dworze" i komicznie parodiują "Arię z kurantem". Okazało się również, że Delibes jest... dla dziewczyn, a "Królowa nocy" strasznie piszczy. Podoba się "Upiór w operze" , i "Turandot". Zdecydowanie chłopcy lubią mocne uderzenie!
Jestem absolutnie zakochana w tej płycie. Słucham jej sama w aucie. Teraz jak jest ciepło i stoję w korku z odkręconymi szybami podkręcam dźwięk, żeby przebił się przez radiową komercję. Miny kierowców obok - bezcenne.
PS. Nigdzie nie znalazłam autorów wykonań, co uważam za skandal i bezwzględnie domagam się korekty w dodruku!
Karolina Suchenek-Dobrzyńska

Od wydawcy: Ta melodia jest z opery?! Przecież ją znam! No właśnie! Jestem przekonana drogi Czytelniku, że znasz większość utworów zamieszczonych na dołączonej do książki płycie, a pochodzą one właśnie z najsłynniejszych oper. Skąd je znasz?

środa, 26 czerwca 2013

o niegrzecznych dzieciach ...

Gdy Astrid Lindgren wydawała swoje pierwsze książki, wydarzenie to stało się dla wielu dorosłych czytelników powodem do skandalu. Podniosły się oburzone głosy. Bo jakże to! Antypedagogiczne! Bulwersujące! Tfu, zgorszenie! Bo jak to tak, teraz wszystkie dzieci będą się zachowywać jak Pippi, Emil, Madika albo Lotta! Jeszcze tego brakowało, i tak nie są za bardzo grzeczne, człowiek robi, co może, czyta umoralniające historyjki, a tu taki klops…! Główni zainteresowani, czyli dzieci, jak wiadomo, głosu nie miały, więc ich zachwycone opinie nie miały szans przebicia się przez chór oburzonych dorosłych. Dzisiaj wydaje nam się to śmieszne, ale batalia wcale nie jest jeszcze wygrana, niestety. Dzieci ciągle mają być grzeczne, cokolwiek to dla kogoś znaczy. Czyli powinny być ciche, zawsze miłe, przewidywalne, dostosowane. Nie sprawiać kłopotów dorosłym, nie miewać dziwnych pomysłów, uwielbiać wcześnie chodzić spać i wysiadywać z uśmiechem na nudnych imieninach u cioci. Tak sobie wielu dorosłych wyobraża normalność, a w jej kształtowaniu wybitnie pomaga m.in. instytucja szkoły, istna maszynka do mielenia indywidualności. Jako mama trójki dziewcząt widzę to wyraźnie. Co robić, by chociaż trochę pomóc swoim dzieciom pozostać sobą, cieszyć się światem, nie bać się prób, porażek i nowych wyzwań? I tu w sukurs przychodzą nam niezawodne książki Astrid Lindgren, w których bohaterami są właśnie „niegrzeczne” dzieci. Czyli jakie? NORMALNE. Spontaniczne, pełne pomysłów, samodzielnie myślące, niestłumione. Dzieci, których życie jest ciekawe i barwne, które będą miały szansę stać się w pełni zintegrowanymi, interesującymi dorosłymi ludźmi.
Obok słynnej Pippi Langstrumpf galerię niegrzecznych bohaterów szwedzkiej pisarki uzupełniają bez wątpienia Emil ze Smalandii i Lotta z Ulicy Awanturników. Ten pierwszy wygląda jak aniołek, ale

pozory mylą. Dzisiaj przypięto by mu z pewnością łatkę ADHD i zaprokurowano stosowne leki. Na szczęście w czasach Astrid nie wiedziano nic o takiej dysfunkcji i mały Emil ponosił wszystkie konsekwencje swoich wybryków, które, zresztą, nigdy nie były powodowane złą wolą, lecz raczej ciekawością, upartym „parciem na bramkę”, czy też zwykłym roztargnieniem. Lotta to także osoba o mocnym charakterze, która wie, czego chce. Jakie szczęście, że ma tak fajnych rodziców, przy których jej bujna osobowość ma szansę rozwijać się w całym swym potencjale, chociaż nikt nie powiedział, że będzie łatwo…
Wszystkich, którzy, podobnie jak ja, lubią Astrid Lindgren, na pewno bardzo ucieszyła wiadomość, że jej książki ukazują się w Polsce także w postaci audiobooków. I, uwaga, prawdziwa gratka, czyta je Edyta Jungowska! Wydane nakładem artystki płyty zachwycają już od chwili, gdy weźmiemy do ręki estetycznie zaprojektowany digipack z ilustracjami Piotra Sochy, o którym już tu wspominałam przy okazji poprzednich recenzji. Obrazki w żywych kolorach i z charakterem są jakością samą w sobie. Do niektórych produkcji wydawnictwo Jung-Off-Ska dołączyło dodatkową atrakcję, imponujący booklet z naklejkami, czy grą memory. Gdy zaś włączymy płytę, mamy gwarantowany dłuuugi relaks – nasze pociechy na pewno się przed końcem nie oderwą od słuchania. Głos Jungowskiej, dziarski, radosny, z łobuzerską nutą, jest wprost wymarzony właśnie do takiej lektury. Dla mnie to wielka inspiracja, gdy wieczorami, po całym dniu pracy, próbuję wykrzesać z siebie chociażby cień tego entuzjazmu, czytając dzieciom na dobranoc. Przyznam, że zaczęłam się ostatnio coraz częściej panią Jungowską wyręczać. Nie ma co się nawet z tego tłumaczyć, wystarczy powiedzieć, że nagrała ona również „Karlssona z dachu” na trzech płytach (blisko dziewięć godzin słuchania!), a także „Dzieci z Bullerbyn”… Trudno o lepszą lekturę…
I jeszcze o oprawie muzycznej: zwykle, jako muzykolog, bywam „czepliwa” i często zdarza mi się, delikatnie mówiąc, nie gustować w propozycjach różnych audiobookowych produkcji. Tym razem nie powiem złego słowa: piosenki Filipa Kuncewicza są sympatyczne, a ścieżka dźwiękowa (której autorem jest tajemniczy Salwador z dali) - dyskretna i dobrze dobrana. Jednym słowem, produkt zbliża się niebezpiecznie do ideału…
Agnieszka Jeż

Od wydawcy: Zabawna opowieść o pięcioletnim chłopcu, który ciągle zaskakuje rodzinę jakimiś zwariowanymi pomysłami, jak np. ten, żeby, połykając monety, zostać skarbonką.

wtorek, 25 czerwca 2013

Koszmarny Karolek i pokrętne przekręty


Jako Karolina katowana w dzieciństwie "Karolcią" i jej koralikami i ołówkami postanowiłam uszczęśliwić
mojego Karola (7) "Koszmarnym Karolkiem". Jakieś dwa lata temu zaczęliśmy od pierwszych serii, które strasznie nam się podobały. Szalony Karolek jako antyteza pozytywnego bohatera podbił absolutnie nasze serca. Był zwariowany, sprytny  i szelmowsko inteligentny. Natomiast w najnowszym zbiorze opowiadań Karol jest już naprawdę nie miły. Mówiąc wprost - cyniczny, nieprzyjemny, cwaniakowaty. Wredniejszy od Wrednej Wandzi. Moja babcia powiedziałaby, że należy mu się solidne lańsko, które go zaraz doprowadzi do pionu. Ale mimo to... nadal budzi cieplejsze emocje niż wymoczkowaty braciszek, Doskonały Damianek.
Tego "Karolka" nie można czytać bez komentarza. Bo zyskamy jedynie pochwałę głupoty graniczącej z bezczelnością. Proponuję wykorzystać tę książkę do rozmów typu dlaczego zło jest interesujące i "filmowe", czy z "dobrem" można przesadzić. Lub czy "dobro" może być pozorne, sztafażem, za którym kryje się wyrachowanie?
Drugi, niezmiernie ważny aspekt tej książki to... poradnik dla rodziców. Powinni przeczytać ją wszyscy, którzy mają problemy ze swoimi synami, a zwłaszcza ci, którzy nie potrafią "zmenadżować" rodzeństwa. Zachowanie rodziców Karolka i Damianka to wspaniały przykład... złego przykładu. Książkowi rodzice nie wyciągają konsekwencji ze swego i swego dziecka zachowania, eskalują konflikty, bezmyślnie karzą wtedy gdy nie powinni lub nie dostrzegają ewidentnych podpuch. W zasadzie, mając takich rodziców, cudem jest , że Karolek jeszcze nie uciekł z domu.
Kochani rodzice, jeśli chcecie zobaczyć swoje wady w lustrze powiększającym - znajdziecie je w "Karolku". Ku przestrodze!
PS Być może to właśnie nieudolni wychowawczo rodzice spowodowali, że łobuziak Karolek staje się coraz bardziej koszmarny?
PS2 Ekstra bonus to duża czcionka i tekst rozbity na małe akapity poprzedzielane rysunkami. W sam raz do wspólnego czytania dla niezbyt biegłych, jeszcze, w tym fachu :) 
Karolina Suchenek-Dobrzyńska
 
Od wydawcy: Cztery najlepsze historyjki dla wielbicieli Karolka! I wielka niespodzianka dla prawdziwych fanów Karolka! Koszmarne państwa-miasta oraz karolkowe kółko i krzyżyk dołączone do każdej książki!

Tylko nie impreza....


Ida Pierelotkin umie pisać dla młodzieży: dowiodła tego w swoich książkach, które ukazują się od dobrych kilku lat, w tym w nagrodzona w 2005 roku na konkursie im. Astrid Lindgren „Ala betka”. Dla mnie pierwszy kontakt z tą pisarką to całkiem świeża sprawa. Zaczęłam od pozycji „Tylko nie impreza”, wydanej przez Akapit Press. I zaiskrzyło od razu.
Prawie od razu, bo w pierwszej chwili trochę mnie przy
tłoczył język książki, przeładowany, jak mi się wydawało, piętrowymi metaforami, rozpychającymi się w co drugim zdaniu. Prędko jednak wskoczyłam w te tryby i dalej poszło już dobrze. Ba, okazało się, że właśnie język jest ogromnym atutem tej powieści. Pierelotkin zna młodzieżową grypserkę jak rzadko się zdarza innym autorom, używa jej zaś w sposób świadomy i pomysłowy. Nic nie jest tu pretensjonalne, czy naciągane. Klimat „domówki”, na której zjawiła się prawie cała klasa gimnazjalistów, oddany został bardzo przekonująco. Do tego świetne psychologiczne portrety postaci wyrazistych i oryginalnych przyjaciółek, w tym głównej bohaterki, nieśmiałej Irminy. Autorka w ciekawy sposób przedstawia jej metamorfozę z dziewczyny zahukanej i lękliwej w osobę ... nieco mniej lękliwą i przynajmniej dążącą do odważnej konfrontacji ze światem. A świat w tym wieku to, najczęściej, koleżanki i koledzy, bezwzględnie oceniający po pozorach, kategoryczni w osądach, nieraz okrutni, lecz także gotowi wskoczyć w ogień, by pomóc przyjaciółce, idealiści, jakich potem już mało. Prawdziwa szkoła życia, czy nawet przetrwania, o tym wiedzą wszyscy młodzi ludzie. Jednym słowem, nic letniego, temperatura wrzenia i ogromna amplituda rozmaitych emocji, z którymi tak trudno sobie poradzić. Niełatwe jest życie nastolatków, możemy się przekonać po raz kolejny, tym razem z lektury…
Akcja powieści budowana jest z humorem według klasycznego schematu komedii omyłek. Z planowanej kameralnej imprezki (mającej być w zamyśle pomysłodawczyń czymś w rodzaju wieczorku zapoznawczego z upatrzonymi chłopcami) rozkręca się wielka impreza, całość wymyka się spod kontroli, a sprawy sercowe komplikują się coraz bardziej. Na koniec czeka nas jednak kolejna niespodzianka, nieoczekiwana wolta wydarzeń. Całość kończy zaś obiecujące cdn., co pozwala mieć nadzieję na kontynuację historii i kolejne spotkanie z sympatycznymi bohaterami, których miałyśmy okazję polubić (no, prawie wszystkich…).
Agnieszka Jeż
Od wydawcy: Irmina nie należy do osób śmiałych, przebojowych i wygadanych. Już odpowiedź na lekcji matematyki przyprawia ją o nerwowy skurcz żołądka, a rozmowa z przystojnym chłopakiem odbiera jej zdolność logicznego myślenia.

czwartek, 20 czerwca 2013

Pod skrzydłami Feniksa, czyli uroki wiktoriańskiej Anglii

Nesbit.jpgKrakowskie wydawnictwo Znak wznowiło ostatnio, ku mojej radości, starą i sprawdzoną klasykę dla dzieci. Autorką prezentowanej trylogii jest Edith Nesbit, pierwsza dama wiktoriańskiej literatury dla najmłodszych, której nazwisko stawia się obok takich tęgich piór, jak Frances Hodgson Burnett (moja absolutna faworytka), Kenneth Graham, czy James Barrie. I chociaż książki te napisane zostały ponad wiek temu, dzisiaj czyta się je równie dobrze, jak kiedyś. Oto stara, wesoła Anglia, gdzieś tam w tle zamorskie kolonie, malownicza sceneria zamglonych ulic Londynu, czy niekończących się wrzosowisk… i pełnokrwiste historie, których bohaterowie mierzą się z problemami dorosłego świata, nie tracąc jednak z pola widzenia swojego dzieciństwa. Większość z powstałych w tym czasie powieści dotyka skomplikowanej tematyki społecznej, przedstawiając nam obraz hierarchicznego społeczeństwa, ze wszystkimi jego blaskami i cieniami. Służące w koronkowych fartuszkach, które przed świtem jeszcze wygarniają popiół z pieców i dźwigają węgiel z piwnicy. Proszone herbatki, na które zapraszane są eleganckie i snobistyczne damy z sąsiedztwa. Zetknięcie się skrajnej nędzy z bogactwem, prostoty z wyrafinowaniem, formy z treścią – to wszystko zaiskrzyło doskonałymi obserwacjami psychologicznymi i możliwością poprowadzenia niezwykle ciekawej akcji. Pasowane na głównych bohaterów dzieci, uważnych obserwatorów otaczającego świata, pozwalało na mocne skomentowanie rzeczywistości bez moralizowania.
Wróćmy jednak do naszej trylogii. Mowa o dwóch książkach (trzecia ma się zapewne niedługo ukazać): „Pięcioro dzieci i coś” oraz „Feniks i dywan” (a czekamy jeszcze na „Historię amuletu”). Autorka opisała w nich przygody piątki rodzeństwa, dzieci ze średnio sytuowanej, mieszczańskiej rodziny, żyjące sobie spokojnie w wiktoriańskim Londynie. Magia wkracza w ich życie za sprawą z pozoru zwykłych przedmiotów. Możliwe stają się podróże w czasie i przestrzeni, londyński smog rozwiewa egzotyczny wiatr z dalekich wysp i odległych epok, dzieci spotykają się z mitycznymi postaciami, które znały z legend, lecz zarazem wszystko pozostaje po staremu, nadal muszą być grzeczne, uczyć się francuskiego, a nawet zmywać naczynia, gdyż, jak pisze Nesbit, nie byli żadnymi książętami, by być z takich prac zwolnieni. Autorka chętnie czyniła tego rodzaju spostrzeżenia, będąc zapaloną socjalistką i obserwatorką społecznych paradoksów epoki szalejącego kapitalizmu. Jednocześnie jednak potrafiła urzec czarodziejską fantazją, a mityczny Feniks jest pod jej piórem niezrównany. Doskonałe naszkicowane są też postacie dzieci. Edith Nesbit miała czwórkę rodzeństwa, wychowała również całkiem prężną gromadkę dzieci swoich i przysposobionych, więc wiedziała, o czym pisze. Podziwiam, bo na kilkuset stronach wszystkich trzech tomów dialogi i interakcje między rodzeństwem nigdy nie są sztuczne, przeszarżowane, czy nudne. Duża w tym zasługa dla polskiego czytelnika także i tłumaczki, Ireny Tuwim, której kunsztu Państwu już chyba zachwalać nie trzeba. Napięcie między kochającym się rodzeństwem nie tak łatwo oddać w sposób przekonujący, jednak Autorce z pewnością się udało. Ani cienia nudy, czy pretensjonalności. Wielu współczesnych autorów mogłoby się od niej sporo nauczyć.
Książki wydane zostały w eleganckiej, twardej oprawie, z zakładką ze wstążeczki, w małym, poręcznym formacie. Zachowano, na szczęście, klimatyczne, czarno-białe ilustracje Marii Orłowskiej-Gabryś, które pamiętam jeszcze ze swojego dzieciństwa, gdy rozczytywałam się w „Feniksie”. Ogromnie jestem ciekawa, czy spodoba się także i moim dzieciom. Może w wakacje przyjdzie czas na wspólne czytanie?
Agnieszka Jeż
Od wydawcy: Edith Nesbit to znakomita pisarka angielska, klasyk literatury dziecięcej, twórczyni nowoczesnej literatury fantastycznej, autorka słynnego cyklu, w skład którego wchodzą: Pięcioro dzieci i „coś”, Feniks i dywan oraz Historia amuletu.

środa, 19 czerwca 2013

Rany Julek...


Bieżący rok 2013 Sejm ogłosił Rokiem Tuwima. W grudniu upłynie sześćdziesiąt lat od śmierci Poety i zarazem stulecie jego debiutu. Od wiersza „Prośba”, który w 1913 roku ukazał się w „Kurierze Warszawskim”, polska literatura wzbogaciła się o niezwykły talent liryczny i translatorski. Poezja Tuwima to także swoisty dwugłos polskiego autora żydowskiego pochodzenia, poruszające świadectwo epoki dwudziestolecia, zawieruchy wojny, wreszcie niełatwych czasów powojennych. Zasług Tuwima dla polskiej literatury nie sposób przecenić, do jego wierszy sięga się chętnie i dzisiaj, do czego wielu okazji przysparza nam jubileuszowy rok. Głośne czytanie poezji publicznie przez aktorów i zwykłych miłośników jego wierszy na prywatnych spotkaniach, odczyty, wznowienia, koncerty… Jest w czym wybierać. Szczególnie cieszy się z tej okazji Łódź, rodzinne miasto Tuwima, gdzie w 1894 roku poeta przyszedł na świat. Jedną z ciekawych imprez, jakie się tam niebawem szykują, będzie Noc Świętojańska w Helenowie z Tuwimem w tle, plenerowa impreza z muzyką i czytaniem wierszy (info: tutaj). Może się ktoś wybierze…?
Łódzkie wydawnictwo Literatura, którego książki często miałam przyjemność recenzować, również dołożyło swoją cegiełkę w postaci tomiku Agnieszki Frączek o wdzięcznym tytule „Rany Julek! O tym, jak Julian Tuwim został poetą”. Bo chociaż twórczość poety dla najmłodszych obejmuje zdecydowanie policzalną ilość wierszy („nie więcej, niż było wagonów ze słynną lokomotywą”, jak pisze Autorka), to dla wielu czytelników nazwisko jego kojarzy się właśnie ze słynną Lokomotywą, Rzepką, czy Panem Hilarym. I myślę tu również o tych czytelnikach, którzy, nieszczęśni, w dorosłości swojej z różnych powodów nie sięgnęli już więcej po żaden wiersz. Ich życie nie minie na darmo, liznęli bowiem odrobinę prawdziwej poezji. Co z tego, że dla dzieci, prawdziwa literatura nie ma wieku…
Agnieszka Frączek chyba sporo Tuwima jako dziecko czytała. Jego strofy weszły jej w krew tak dalece, że pokusiła się o skromne trawestacje słynnych wierszy, ukrytych w formie zagadek dla wnikliwych czytelników. I są to wcale niezłe wierszyki, chociaż Autorka skromnie przyznaje:
…i choćby przyszło tysiąc pisarzy
i każdy tysiąc strof by wysmażył,
i każdy nie wiem, jak się nadymał,
nikt nie dogoni Julka Tuwima.

I z tym się zgadzam, nie ma równego, chyba, że byłby to niedościgły Brzechwa. Warto więc Tuwima dzieciom czytać. A przy okazji trochę opowiedzieć – i tu w sukurs przychodzi nam Agnieszka Frączek – o dzieciństwie Poety. Bo książeczka ta nie jest życiorysem Tuwima (swoją drogą, może ciekawy pomysł, w końcu żywot miał barwny), lecz skupia się na okresie życia małego Julka, gdy wiersze nie były mu jeszcze w głowie.
Czym się wtedy zajmował? Jakie miał pasje? Co wypełzło spod serwantki w domu Tuwimów i śmiertelnie wystraszyło szacownych gości? Jak zakończyła się ucieczka z domu i dlaczego mały zbieg nie dostał się do Ameryki? Czy można kolekcjonować słowa i jaki jest z tego pożytek? Na takie właśnie pytania można znaleźć odpowiedzi czytając „Julka”. Autorka nie zanudza, stawia na żywy kontakt z czytelnikiem: wierszowane zagadki, rymowane definicje trudniejszych słów, które pojawiają właśnie, gdy mały czytelnik zamierza zapytać, co to znaczy… A do tego ilustracje Joanny Rusinek. Tu także się nie nudzimy, artystka zastosowała bowiem różne techniki, łącząc je nieraz w ramach jednego obrazu, co dało bardzo ciekawy efekt. Elementy tła (meble, architektura) nawiązują do starych rycin, pocztówek, czy dziewiętnastowiecznych rysunków, postacie rysowane są we współczesnej konwencji, w radosnych kolorach, miękką kreską. Wakacyjne wspomnienia oddają akwarele, a „wynalazki” chłopca ilustrują precyzyjne szkice piórkiem. Do tego „cytaty” z zeszytów, jest nawet chiński manuskrypt… Bardzo to wszystko razem udane, pełne pogodnego humoru – jak postać samego Poety.
 
PS. Przy okazji ciekawych imprez: tegorocznym Imieninom Jana Kochanowskiego w Warszawie towarzyszyć będzie Gość Specjalny: Julian Tuwim. Zapowiada się bardzo interesująco! Może warto sobie zaplanować miłe popołudnie w Parku Saskim, 22 czerwca? Szczegóły: tutaj.
Agnieszka Jeż

Od wydawcy: Rany Julek! to napisana ze swadą historia dzieciństwa Juliana Tuwima. Znajdziecie tu wiele historii z jego życia poprzeplatanych wierszami i żartami. A wszystkie tak barwne i wybuchowe, jak mikstury chemiczne małego Juliana.

środa, 12 czerwca 2013

Dla tych, co lubią się bać...


Wydawnictwo Tako, które od niedawna działa na polskim rynku, specjalizuje się m.in. w ambitnej hiszpańskiej literaturze dla dzieci. Ich książeczki to małe arcydzieła. Szczególnie ważną i wartościową okazał się „Dym” Antona Cortesa i Joanny Contejo, zarówno ze względu na wybraną trudną tematykę, jak i mistrzowski projekt. Inne książki, pogodniejsze i weselsze, również trzymają świetny poziom. Przeznaczone są raczej dla całkiem małych dzieci. Do kogo zatem adresowana będzie nowa seria „Skrzynka Potworów”, której części, „Czarownica” i „Wampir” autorstwa Enrica Llucha, ukazały się ostatnimi czasy?
Na pewno, zgodnie z sugestią wydawcy, „tylko dla dzieci o mocnych nerwach”. Autor sięgnął bowiem po swoich bohaterów do prawdziwego bestiarium, pełnego odrażających stworów rodem z baśni i horrorów. Tytułowi protagoniści to czarownica, brzydka jak noc i zaprawiona w swym fachu, oraz umierający z głodu wampir z przytępionymi kłami. Nie szczędząc czytelnikom turpistycznych detali, Llluch przedstawia zwykły dzień (czy noc) pracy tych nieziemskich stworzeń. Jak to nieraz bywa w takich historiach, mamy jednak do czynienia z osobnikami lekko odbiegającymi od przyjętej „normy okropności”, czyli, mimo wszystko, nie tak bardzo strasznymi, jak ich malują. W literackiej tradycji to zabieg już oswojony: pamiętamy wszystkie te dobre czarownice i potwory, czy duszki, które nie umiały straszyć. Tutaj, co prawda, w grę wchodzi nie tyle dobra wola potworów (wampir bardzo chce gryźć, podobnie nieokiełznany apetyt przejawia czarownica!), co zbieg okoliczności, doprowadzający do happy endu. I dobrze, bo trudno wyobrazić sobie inne zakończenie w tego rodzaju książce dla dzieci! I tak już nadenerwują się
sporo, bo ilustracje autorstwa Fernanda Falcone, skądinąd znanego z prac o całkiem innym charakterze, mają przerażać! Co ciekawe, robią to, choć utrzymane są ciągle w estetyce „ładnych i wdzięcznych obrazków”, bo artysta oszczędza nam odrażających szczegółów (brak zupełny brodawek na twarzy czarownicy, która pokazuje się nam zamaskowana na różne sposoby), a działa bardziej za pomocą rekwizytów i kolorystyki rodem z nocnych thrillerów, i, przede wszystkim, gry psychologicznej na twarzach bohaterów (genialna scena w poczekalni!). Ilustracjom nie brakuje też humoru i baśniowego uroku. Osobiście uważam, że są najmocniejszą stroną tych książeczek. Treść jest trochę banalna, trochę straszna… takie sobie historyjki, nieco na siłę. Jeśli są dzieci, które lubią się bać, zapewne znajdą upodobanie w galerii „potworów ze skrzynki”, rozpoczynając w ten sposób swą przygodę z „literaturą wampiryczną”, zwieńczoną pięcioma tomiszczami Stephenie Meyer. I tu nasze czytelnicze drogi się rozchodzą… 
Agnieszka Jeż 


 

 



Od wydawcy: Czy zastanawialiście się, jak wygląda życie potwora, jakie może mieć problemy? Czego boją się ci, których my się boimy? W upiornej skrzynce znajdują się odpowiedzi... Seria 10 przerażających książek do samodzielnego czytania. Tylko dla dzieci o mocnych nerwach.

wtorek, 11 czerwca 2013

Poczytaj sobie (wreszcie) sam!

Fantastyczna Seria Do Kieszonki to nowa propozycja wydawnictwa Media Rodzina. Małe, twarde i zgrabnie wydane książeczki rzeczywiście można zmieścić w kieszeni (ale raczej dużej), czy szkolnym plecaku. Ich autorką jest Anita Głowińska, utalentowana artystka i pisarka z Gdańska. W swojej
kolejnej już serii książek dla dzieci opisuje krótkie epizody z życia trójki przyjaciół, Maksa, Zizi i Kapsla. Zwykłe – niezwykłe dzieci i ich rodzice, szkoła, podwórko… znane sprawy, bliskie dzieciom smutki i radości. A do tego trochę magii i niecodziennych zdarzeń, chociaż tak naprawdę wszystko dałoby się opisać bez takich zabiegów, odwołując się jedynie do wyobraźni bohaterów. Magiczne rekwizyty są jednak w tych książeczkach bardzo istotne. Równie ważne jest korzystanie przez bohaterów ze zdobyczy współczesnej technologii, podobnie, jak to ma miejsce m.in. w książkach Rafała Kosika. Znakiem czasów jest postępująca mitologizacja świata przedmiotów, zwłaszcza goszczących u nas od stosunkowo niedługiego (jak na bajki) czasu. Mało kto dzisiaj używa tradycyjnej miotły z brzozowych gałęzi, a za to wiele osób ma komputery i telefony komórkowe… Zaawansowana technika powoli więc wkracza do współczesnych bajek i jest, jak sądzę, szczególnie atrakcyjna dla młodego pokolenia.
Każda z historyjek porusza inny temat. Najciekawsza wydała mi się książeczka pt. „Wielki dramat Zizi”. Już sam tytuł jest wymowny – to, co dla dziecka potrafi być problemem na tyle przytłaczającym, by popaść w depresję, jego rodzicom (a po części i dorosłym, czytającym tę książkę) może się wydawać błahostką. Obyśmy mieli tylko takie problemy…. westchnąłby niejeden z nas, a tymczasem zrozpaczona dziewczynka zamyka się w pokoju i odmawia jedzenia i kontaktów ze światem. Ze skuteczną pomocą pośpieszą właśnie jej rówieśnicy, przyjaciele, którzy dobrze rozumieją uczucia koleżanki. Zachowują się wręcz modelowo z psychologicznego punktu widzenia! Wysłuchają cierpliwie, okażą empatię i zrozumienie, a następnie znajdą niebanalne rozwiązanie problemu, bazujące na humorze, który dorosłych może nawet ciut zniesmaczyć, ale dla dzieci okazał się skutecznym lekarstwem na zmartwienie.
Nie ma Tusionka” to z kolei opowieść quasi detektywistyczna. Był sobie nieznośny piesek, była też skądinąd miła pani, którą drażniło uporczywe szczekanie… I nagle nie ma już psa, a za to pojawił się tajemniczy kopiec w ogródku. Daje to do myślenia, prawda? Z kolei „Po drugiej stronie kałuży” pomyślana została w konwencji fantasy dla najmłodszych. Trójka przyjaciół odnajduje przejście do Równoległego Świata, ukryte sprytnie w kałuży. A tam wszystko jest niby takie same, tylko bardziej kolorowe i dziwne. Ciekawe, że dzieci stać było na refleksję, że w takim świecie, ostatecznie, nie chcą pozostać, a ich rzeczywistość potrafi być również barwna na swój sposób…
Historyjkom towarzyszy humor całkiem nieraz absurdalny i groteskowy, przy czym zupełnie niewymuszony. Wydaje się, że Autorka ma szczególną umiejętność pisania z perspektywy czytelnika, młodzieżowym językiem, z dystansem do świata dorosłych, z lekkością i bez cienia moralizowania. Ilustracje do książek, które są również jej dziełem, zachowują ten sam charakter: pomyślane w stylistyce komiksu, zabawne, doskonale kontrapunktujące tekst. Będą dobrą pomocą w samodzielnej lekturze. Na okładkach odnajdziemy bowiem sugestywnie nadrukowaną zachętę: Poczytaj sobie sam, replikę hasła ze słynnej serii „Naszej Księgarni”. Więc być może czeka nas (nareszcie!) wolny wieczór, gdy nasze pociechy zatoną w lekturze…
Agnieszka Jeż

Od wydawcy:
Maks , Zizi i Kapsel przyjaźnią się od pierwszej klasy. Mieszkają na tym samym osiedlu. Zizi (czyli Zosia) lubi komiksy i zwierzęta futerkowe, Kapsel (czyli Kacper) marzy o lataniu i uwielbia ciasteczka, a z Maksem…  wszystko jest możliwe. Urodził się i siedem lat mieszkał w Peru, gdzie nauczył się wielu dziwnych rzeczy. W wolnych chwilach konstruuje roboty. We własnym laboratorium!
   

środa, 5 czerwca 2013

O szewczyku dratewce - w dużym formacie :-)


Wspominałam tu jakiś czas temu o pewnej publikacji Zamku Królewskiego na Wawelu. Dzisiaj nie mogę się oprzeć, by nie napisać o jeszcze jednej książce, którą to wydawnictwo nam zaprezentowało w zeszłym roku.
Jak szewczyk smoka pokonał” jest kolejną odsłoną znanej legendy, opowiedzianą przez Annę Chachulską. Historyjkę zna chyba każde polskie dziecko, rzecz w tym, by mieć na nią pomysł i nie zaserwować odgrzewanego dania. I tu Autorka się spisała: o strasznym smoku opowiada dzieciom jego pacyfistyczny potomek, amator naleśników i zupy ogórkowej. Przywołując dawne czasy, przemawia lekko stylizowanym językiem, bogatym w inwersje i staropolskie słowa, niepozbawionym jednak całkiem współczesnego humoru i lekkości. Książeczka jest zabawna i przyjemna w czytaniu, a tego właśnie oczekujemy po takich lekturach.
Największym jednak atutem są dla mnie ilustracje Piotra Sochy, znanego nam już wcześniej z opracowania graficznego licznych książek, audiobooków i gier planszowych. Dla łowców plastycznych rarytasów to istna gratka! Doskonałym pomysłem było zaprojektowanie książki w dosyć dużym, kwadratowym formacie, który jest zmorą i utrapieniem bibliotekarzy (gdzie to przechowywać, skoro się nie mieści w standardowym regale?!), lecz radością dla oczu każdego miłośnika pięknych rysunków. Pamiętam czasy, gdy jedna z moich córek uczęszczała na zajęcia plastyczne. Dzieci rysowały tam wyłącznie na bardzo dużych kartach papieru, mając dzięki temu odpowiednie pole dla wyobraźni i rozmach w twórczym myśleniu. Uważam, że to było bardzo ważne doświadczenie pod każdym względem, także egzystencjalnym…
Rysunki Piotra Sochy są na tyle ciekawe, że możliwość śledzenia szczegółów na wielkich ilustracjach jest prawdziwą przyjemnością. Artysta maluje w stylu trochę plakatowym, sugestywnie operując kolorem. Bawi się perspektywą, gnie linię horyzontu i mocno kadruje postać smoka. Chwilami na obrazkach pojawia się tło jakby z teatralnej scenografii, postacie zaś przypominają wytwory z najlepszego sortu kreskówek (te uśmiechy!). Nie muszę chyba dodawać, że bardzo się to podoba dzieciom. A także i rodzicom…
Agnieszka Jeż

Od wydawcy: Opowieść o smoku zamieszkującym grotę w wawelskiej skale i dzielnym szewczyku Skubie,  ilustrowana przez Piotra Sochę, zdobywcę I miejsca w zorganizowanym przez Wawel ogólnopolskim konkursie ilustratorskim „Legendy wawelskie”.

 

wtorek, 4 czerwca 2013

Zjedz to sam!

I znowu kolejna podróż z Mizielińskimi, tym razem nie w kosmos, lecz w głąb ludzkiego ciała. Książka „Zjedz to sam” autorstwa utalentowanego małżeństwa ukazała się niedawno w wydawnictwie Znak. Uwagę naszą pochłonie układ pokarmowy człowieka, zorganizowany niczym wzorowa
korporacja albo gigantyczna fabryka elementów precyzyjnych. Podobnie jak w książeczce o kosmosie, tak i tutaj ogarnia człowieka zdumienie: jakie to wszystko jest skomplikowane, jak mądrze wymyślone! Nauka rozwija się już tyle czasu, a wciąż zostaje mnóstwo do odkrycia.
Czy wiesz, że wszyscy mamy dziurę na wylot? Z jednej strony wkładamy jedzenie, a z drugiej wychodzi odchody dolne. Gdzieś w środku smakołyki zmieniają się w cuchnące odchody. Z tej książki dowiesz się, jak to się dzieje – zachęcają nas Autorzy na okładce i jak najbardziej wywiązują się z obietnicy. Dzieci mają naturalną ciekawość i chęć poznawania świata, nie lubią natomiast (kto by lubił) wkuwania i nudnych podręczników. I tego właśnie w książeczce państwa MM zupełnie nie ma. Jest za to jedna wielka zabawa. I bardzo dobrze. Im więcej młodych ludzi świadomych własnego ciała i jego potrzeb, tym więcej potem zdrowych, szczupłych i pogodnych dorosłych.
Dla dzieci jedzenie jest jedną niewielu rzeczy, którą potrafią robić samodzielnie zaraz po urodzeniu. Zabawnie jest obserwować niemowlaki, z zapałem badające buzią i językiem wszystko, co im wpadnie w łapki. Potem przychodzi czas na drugą stronę medalu. Zaczyna się epopeja nocnikowa, czyli tzw. trening czystości. Wzloty, upadki… i powoli się mały człowiek cywilizuje. Jedzenie jednak pochłania dalej sporą część uwagi większości starszych dzieci. Mądrze by było to wykorzystać, uświadamiając im, co dzieje się w ciele, czego ich organizm potrzebuje, dlaczego nadmiar słodyczy może być szkodliwy. Autorzy poważnie traktują młodych czytelników i ich pytania, stąd jednakową uwagę poświęcili zarówno narządom wewnętrznym, jak i … kupie, zapewne ku ogromnej radości pociech przechodzących aktualnie fazę fekalnej fascynacji. Nie ma głupich pytań, ważne jest, że dzieci chcą wiedzieć, a Mizielińscy wychodzą naprzeciw tej ciekawości. Ich książka to prawdziwa kopalnia wiedzy, podana w arcyciekawy, pełen humoru sposób. Dorośli również mogą dowiedzieć się sporo i nawet zabłysnąć w niejednym towarzystwie. Bo czy wiecie, na przykład, skąd się wzięła nazwa: dwunastnica i kto pierwszy jej użył? Co ma wspólnego trzustka z wyspą? Dlaczego kwas solny nie zżera nam żołądka? Ile kalorii tracimy, śpiąc? Jak to się dzieje, że powierzchnia jelita jest większa od boiska do koszykówki…?
Ilustracje do książki stanowią integralną część tekstu, przedstawiając poszczególne etapy podróży przez układ pokarmowy człowieka. „Odczarowują” podręczniki do biologii z ich szczegółowymi wykresami i przekrojami. Tu wszystko jest radosne i kolorowe, dowcipne i pomysłowe, a wiedza sama pcha się do głowy…
Agnieszka Jeż 

Od wydawcy: Czy wiesz, że wszyscy mamy dziurę na wylot? Z jednej strony wkładamy jedzenie, a z drugiej wychodzi kupa. Gdzieś w środku smakołyki zmieniają się w cuchnące odchody. Z tej książki dowiesz się, jak to się dzieje.