Ilustrowane
książki Astrid Lindgren dla najmłodszych dzieci są wspaniałym
wynalazkiem, co stwierdzam regularnie co kilka miesięcy od kiedy
wynalazłam je w jednej z naszych bibliotek. Wydawnictwo Zakamarki
ciągle obdarowuje nas nowymi pozycjami, napisanymi co prawda dawno,
czasem kilkadziesiąt lat temu, ale przeważnie debiutującymi na
rynku polskim. Trudno uwierzyć, że wychowałam się bez "Jak
Kalle rozprawił się z bykiem", chociaż Astrid Lindgren
napisała to opowiadanie w 1950 roku, a Marit Törnqvist zilustrowała
je w 1991 roku. Przecież od najwcześniejszego dzieciństwa otaczały
mnie książki tej autorki, sama też od jedenastu lat otaczam nimi
swojego syna, a jednak Kalle nas ominął. Jak to dobrze, że już od
dziesięciu lat mamy wydawnictwo Zakamarki, które odświeża naszą
domową biblioteczkę i spojrzenie na twórczość najpopularniejszej
ze szwedzkich pisarek, kontynuując zarazem tradycję polskiej
translatoryki, bo nieznane w Polsce utwory Astrid Lindgren przekłada
Anna Węgleńska, wybitna tłumaczka popularnej "Ronji",
niektórych "Karlsonów", "Blomkvistów" i
"Lott".
"Jak
Kalle rozprawił się z bykiem" jest typem książki, do jakiej
chce się wracać na okrągło, zwłaszcza gdy ma się kilka lat i
rodzica, który lubi czytać w każdej wolnej chwili. Na początku
polubiliśmy ilustracje otwierające opowieść: ptaki na dachu obory
goszczącej na okładce (takie same "skaczące ogonki"
spotykamy na wakacjach), kury przysiadające na furtce i uciekające
przed bykiem na pierwszej stronie opowiadania oraz wszędobylskie
koty wylegujące się na wyklejce i początkowych kartach. Ale
byliśmy twardzi i nie oglądaliśmy dalszych obrazków bez czytania,
przeszliśmy do tekstu, który okazał się prawdziwą bombą.
Nie
znam zbyt wielu małych form stworzonych przez Astrid Lindgren,
czytywałam dotąd głównie powieści tej klasycznej autorki. Tym
bardziej byłam zaskoczona urodą "Kallego", bo jest to
niewątpliwie utwór ładny, zgrabny i inteligentny, pełny
pozytywnej energii, choć przecież tak krótki. Siedmioletni "mały
wiejski chłopiec" ze Smalandii (region Szwecji) wydaje się być
kolegą, kuzynem albo pierwowzorem słynnego Emila, ale nie jest
bohaterem wracającym w kolejnych książkach, tylko takim
wyciągniętym na chwilę z tłumu zwyczajnym, pełnym werwy
chłopaczkiem. Dzięki niemu czytelnik przekonuje się, że każdy
może dokonać czegoś wyjątkowego, a potem sobie zniknąć z oczu
gapiów i żyć szczęśliwie poza zasięgiem reflektorów.
Dlaczego
byka nagle ogarnia złość? Dlaczego Adam Engelbrekt w tamtą
wielkanocną niedzielę wpadł w tak okropnie zły humor? Tego nigdy
się nie dowiemy. Może któryś z cielaków odezwał się do niego
niegrzecznie w cielęcym języku, a może krowy go zirytowały. W
każdym razie Svensson nie mógł pojąć, dlaczego w ten wielkanocny
poranek Adam Engelbrekt urwał się i pocwałował przez oborę z
wielkim hałasem i tak straszliwym wyrazem oczu, że Svensson nie
odważył się go zatrzymać i spytać, czy może Adam Engelbrekt był
z czegoś niezadowolony. Svensson co sił w nogach wybiegł z obory,
a Adam Engelbrekt z furią popędził za nim.
W
książce Astrid Lindgren wydarzeniem dnia staje się ucieczka byka z
powroza. Rozbawiło nas jego podwójne imię i osobowość,
dowodzące, jak wysoki był (i pewnie nadal bywa) status niektórych
zwierząt na wsi. Zwierzaki w ogóle są tu w centrum wydarzeń, jest
ich na kartach prawie tak dużo jak ludzi, ale tylko na ilustracjach,
bo tekst ściśle trzyma się opisywanej sytuacji.
Miejsce
i czas akcji są jasno określone i zamknięte w małej przestrzeni:
oto mamy scenkę z życia Smalandii rozgrywającą się w wielkanocną
niedzielę, prawdopodobnie na początku XX wieku, jak to było z
"Emilem ze Smalandii", ale szczegóły właściwie nie mają
znaczenia. Okoliczni gospodarze, ich dzieci i służba zbiegają się
do zagrody (czyli dużego gospodarstwa), w której mieści się obora
zamieszkana przez krowy, cielęta i królującego tam byka, sprawcę
całego zamieszania. Ludzie mają bezpłatne świąteczne
przedstawienie, a ich gapiostwo jest zdecydowanie ponadczasowe –
przecież nadal zatrzymujemy się tłumnie przy każdym zamieszaniu
na ulicy, czy to wiejskiej, czy wielkomiejskiej. Właśnie tak
narodziły się uliczne teatry.
Niektóre
okoliczności opowieści przeminęły i mogą się wydać czytelnikom
nie tylko nieaktualne, ale i egzotyczne, jak radość dzieci z nowych
sandałów, którymi zostały obdarowane na Wielkanoc, wynagrodzenie,
jakie otrzymuje bohater dnia albo fakt, że Kalle mówi po smalandzku
i nie zna ogólnego języka szwedzkiego, jednak, moim zdaniem, te
archaizmy nie przeszkadzają w gładkiej lekturze, a tylko budują
atmosferę.
Jednym
z pierwszych, którego przygnała ciekawość, był Kalle z zagrody
Torpet. Przybiegł tak szybko, jak tylko pozwoliły mu na to jego
siedmioletnie nogi. Kalle był małym wiejskim chłopcem, dokładnie
takim, jak tysiące innych smalandzkich chłopców – tak samo
niebieskookim, tak samo lnianowłosym i tak samo zasmarkanym.
Nie
ujawnię niczego więcej, niż zdradza tytuł książki, gdy powiem,
że Kalle w pięknym stylu ujarzmi rozbrykanego olbrzyma. Cóż,
gdzie dorosły nie da rady, tam pośle małego naturszczyka, a ci ze
Smalandii mają najwyraźniej predyspozycje do poskramiania zwierząt,
i to lepsze od niejednego parobka czy gospodarza. Przecież i Emil
zasłynął z podobnego wyczynu, a jeśli nie pamiętacie tego
rozdziału lub zupełnie go nie znacie, po przeczytaniu "Kallego"
koniecznie sięgnijcie po przygody największego smalandzkiego
łobuza.
Bożena
Itoya
Astrid
Lindgren, Jak Kalle rozprawił się z bykiem, ilustrowała Marit
Törnqvist, przełożyła ze szwedzkiego Anna Węgleńska,
Wydawnictwo Zakamarki, Poznań 2017.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz