Joannę
Wachowiak kojarzyliśmy dotychczas przede wszystkim z literaturą dla
najmłodszych czytelników. Bardzo ucieszyłam się z zapowiedzi
powieści dla młodzieży autorstwa właśnie tej pisarki, bo mój
trzynastoletni syn niestety wyrósł już z "Opowiastek dla
małych uszu" czy "Bartka, Lenki i snów" (obie serie
ukazują się w wydawnictwie BIS), powoli kończy się też dla niego
etap "Ali Baby" (wyd. BIS) i "Baby Blagi" (wyd.
Literatura). Na szczęście w tym momencie nadeszła "Awaria"
(wyd. Literatura). Po lekturze stwierdzam, że twórczość Joanny
Wachowiak rośnie wraz z moim synem: dojrzewa styl pisarstwa,
poważnieją tematy i bohaterowie, rozrasta się przestrzeń
pozostawiana czytelnikowi do własnych wniosków. Niezależnie od
naszych wcześniejszych doświadczeń czytelniczych, "Awaria"
jest świetną powieścią, doskonale wyważoną, nieprzesadzoną i,
co naprawdę rzadko się zdarza w literaturze dla młodszej
młodzieży, w pełni oryginalną. Żadnych notek "dla fanów
Harry'ego Pottera" i tym podobnych odniesień na okładce (ani w
treści książki), co za ulga!
Autorka
i ilustratorka (Marta Krzywicka) przedstawiają nam pewną rodzinę w
skomputeryzowanym świecie niedalekiej przyszłości. Bez zbędnych
wstępów, w sposób zupełnie naturalny, wnikamy w codzienność
Maćka (najmłodszy z nastoletniego rodzeństwa), Anity, Tymka i ich
mamy. Nie znamy dokładnej daty i lokalizacji wydarzeń, ale też
wcale ich nie potrzebujemy, bo akcja jest bardzo bliska współczesnym
młodym ludziom z naszego kręgu kulturowego.
"Awaryjne"
dzieci właściwie nie rozłączają się ze swoimi kieszonkowymi
komputerkami, czyli smartfonami. Czerpią energię z techniki i
obecności w świecie wirtualnym, choć, jak się z czasem okaże,
znaczenie ma również prezencja, czy raczej autoprezentacja, w
realu. Jednak i prawdziwe życie tych nastolatków jest warunkowane
przez liczne czynniki internetowe. Poznajemy też matkę zlecającą
najdrobniejsze czynności Pinie, centralnemu domowemu komputerowi, a
może już sztucznej inteligencji? Poza tym nowoczesnym akcentem,
starsze pokolenia nie zaskakują właściwie niczym, bo dostrzegliśmy
tu stereotypowe pozycje dobrej mamy i babci z innej epoki. Takie tło
społeczne jest niezbędne, by pokazać wszystkie niespodzianki
czekające na bohaterów. A zaczyna się od tajemniczej przesyłki.
– Od
kogo to?
– Dobre
pytanie.
– Sprawdź
nadawcę – radzi Anita. – Przecież musi być podany.
– Genialna
jesteś. Ale wiesz co? Napis jest nieczytelny. Kartka jest wilgotna,
litery się rozmazały. Kompletnie nie do odczytania.
–
Rozumiem, że żadne z was nie
zamawiało niczego w internecie? – włącza się do rozmowy mama. –
W takim razie to musi być od babci, przecież co roku coś wam
przysyła.
– Nie
"coś". Wełniane skarpety, szale albo swetry – krzywi
się Maciek. – O nie, no i właśnie mnie dopadła! – Odkłada
telefon, na ekranie którego, jako gepard, został właśnie
zagryziony przez hienę. – Kurczę, mam nadzieję że to nie jest
paczka pełna robionych na drutach skarpet!
Tymek
kiwa głową z powagą.
– To
może być to. Zapas skarpet na całe życie.
–
Słuchajcie, to ma sens! – woła
z przestrachem Maciek. – Pewnie babcia stwierdziła, że zapłaci
za przesyłkę raz, zamiast rok w rok wysyłać paczkę!
Babcia
osobiście w książce się nie pojawia, ale nawet zacytowana scena
charakteryzuje nie tyle starszą panią, co panujące w rodzinie
stosunki i kontakty. Mama nie jest rodzicem samotnym, ale dominującym
w domu – tata odezwie się właściwie dopiero w dwunastym
rozdziale. Rola ojca w "Awarii" jest bardzo ograniczona i
dlatego uważam ją za ciekawy temat do dyskusji, rodzinnej czy
klasowej, o funkcjach pełnionych przez członków "podstawowej
komórki społecznej". Otóż
tata istnieje, bywa
wspominamy, ale w akcji praktycznie
nie uczestniczy, bo odbywa
służbową
podróż z opóźnieniami
lotniskowymi w tle. Ileż go
omija! Prawdziwa rodzinna rewolucja, może najważniejsze wydarzenia
w życiu jego dzieci, przełamujące wzajemne uprzedzenia, zmuszające
je do współpracy i pokazujące
(albo wręcz objawiające),
że naprawdę się lubią. Co
początkowo wydaje się bardzo wątpliwe, bo ciągnące się
przez wiele stron kłótnie rodzeństwa bywają obciążające
emocjonalnie nawet dla czytelnika.
Naprawdę podziwiam bohaterstwo znoszącej tę atmosferę mamy,
która zadziwiająco późno
przeżywa własną awarię, przez atak grypy (czy raczej dzięki
niemu) wyłączając
się z wiecznej awantury.
Po
pierwszym kontakcie z głównymi bohaterami czytelnik ma mieszane
uczucia, z przewagą tych negatywnych. Dzieci wypadają bowiem
głupiutko, uzależnione od ocen internautów, potrzebujące ich
nawet w trakcie... przygotowywania śniadania. Ale może nie
powinniśmy zbyt pochopnie oceniać Maćka i jego rodziny, bo czy nie
jesteśmy tacy sami? Szczerze mówiąc, młodym czytelnikom
zachowanie bohaterów książki prawdopodobnie wyda się fajne, a nie
godne potępienia. Może nawet sami zechcą nagrać na swoich
kanałach takie same filmiki. Postrzeganie i wartościowanie świata
przez nas, rodziców, bardzo różni się od tego, jak rzeczywistość
widzą współczesne nastolatki, a nawet dzieci ośmioletnie.
Wycofując
się do kuchni, Maciek słyszy, jak mama zarządza:
– Pina,
kawa. Podwójne espresso.
– Okej.
Z
szafek Maciek wyjmuje puszkę i kubek. Przygotowuje kakao i wstawia
kubek do mikrofalówki. Sięga po smartfon i włącza nagrywanie, a
dopiero potem wciska przycisk "start" na mikrofalówce.
– Widzicie
to? Czas płynie, odliczanie włączone. Na pewno zauważyliście, że
na każdym filmie licznik zatrzymuje się na sekundę przed wybuchem
bomby. Dlatego teraz ja... – I dokładnie w momencie, gdy na
wyświetlaczu pojawia się jedynka, błyskawicznym ruchem zatrzymuje
urządzenie. – Jest! Ha, widzieliście? Rozbroiłem.
– Synku,
z kim ty rozmawiasz? – pyta mama, pojawiając się w kuchni.
– Nie,
nic... Z nikim – odpowiada szybko Maciek i odkłada telefon.
Zachowanie
Maćka, najmłodszego z trojga dzieci, wiele mówi o standardowych
układach rodzinnych. "Maluch", "syneczek",
"córeczka" – to ci starsi są skażeni przesadnym
zamiłowaniem do techniki, ale on/ona jest ostatnią nadzieją
rodziców, ostoją czystości, szczerości i realu, dzieciństwa,
jakie pamiętają i jakie sobie wyobrażają jako idealne. Może to
te wyobrażenia sprawiają, że takie Maćki chowają smartfony i
udają, że wcale nie prowadzą swoich kanałów? Których zresztą
wstydzą się po roku.
W
powieści Joanny Wachowiak dość szybko na pierwszy plan wysuwają
się stosunki między rodzeństwem, umiejętność i konieczność
współpracy, dogadania się. Dorośli i nowinki techniczne zostają
zepchnięci na drugi plan, a skłóceni, przyzwyczajeni do
codziennych potyczek bracia i siostra muszą opanować niepojęty
bunt robotów.
Anita
chwyta Tymka za ramiona.
– Ty
nic nie rozumiesz! – powtarza słowa Maćka. – Może masz rację,
może to wszystko moja wina! Przecież podłączyłam Evo do sieci,
to wszystko się zaczęło od podłączenia go do sieci! A jeśli
ktoś z zewnątrz dostał się do niej, jeśli to jest atak
hakerski?... Można z zewnątrz kontrolować wszystkie urządzenia!
Wiem, że to brzmi niedorzecznie, ale to nie jest niemożliwe, to
jest do zrobienia, jest wykonalne! – W głosie Anity, zawsze
opanowanej, pobrzmiewa nuta histerii.
– Ja
się boję – łka Maciek. – Ten dom nas atakuje!
"Awaria"
zachwyciła mnie językiem: naturalnym, ale nie na siłę potocznym.
W wypowiedziach dziecięcych bohaterów pojawia się niekiedy szyk
charakterystyczny dla języka mówionego oraz ten sznyt ciętych
ripost, małych złośliwości, wiecznej gotowości do walki. Często
słyszę, jak młodzi porozumiewają się właśnie na zasadzie
"pocisków" i "dissów", zupełnie jak Tymek,
Anita, a w pewnym stopniu też Maciek. Tej polszczyźnie daleko do
wpadek charakterystycznych dla polskich "młodzieżówek"
pisanych przez dojrzałych pisarzy. Zbyt często bowiem trafiamy w
naszej literaturze na sztywne, ugrzecznione komunikaty w języku
literackim, tylko przeplatane dziwnymi "nowoczesnymi"
wtrętami leksykalnymi, które akurat wydały się autorowi
odświeżające czy "cool". Natomiast Joanna Wachowiak
pisze po prostu dobrze, nie stylizuje się na literacką raperkę z
osiedla, przez co jest dla młodych wiarygodna.
Tak
samo, jak ja język, mój syn docenił konstrukcję fabularną
powieści. Ucieszył się, że nie było nadmiernych kombinacji
fantastycznonaukowych. Niektóre motywy (ludzkie i fabularne)
pozostały w cieniu podczas awarii i po niej –
to bardzo dobrze, bo książka
adresowana jest do starszych dzieci, które powinny już myśleć
bardzo samodzielnie, przeżywać opowieść analizując ją po
swojemu. Akcja bywa mroczna
(nie
tylko przez brak światła w domu),
co bardzo nam przypadło do gustu, podobnie jak odniesienia do
blockbusterów, z naszym ukochanym Terminatorem na czele.
Przebłysk z chyba najsłynniejszym zbuntowanym robotem świata jest
mocny i zapada w pamięć, ale na plastyczność powieści, jej
artystyczny odbiór, jeszcze bardziej wpływa ilustratorka.
Marta
Krzywicka zapewniła "Awarii" niepowtarzalną,
"spersonalizowaną"
oprawę graficzną, współtworząc atmosferę
zagubienia bohaterów –
zarówno w świecie uczuć, jak i sztucznej inteligencji.
Ilustratorka znakomicie
spełnia się
w oszczędnych w barwy, ale silnie akcentujących opowieść
obrazkach.
Całe uniwersum "Awarii" oświetlone jest bladą
niebieskością ekranów, bo właśnie ten kolor jest jedynym
intensywnym, wmalowanym w czarno-biało-szarą ilustrację książkową.
Lubię grę cieni w
twórczości Marty Krzywickiej –
to, jak steruje światłem, ale też zabawę w chiński teatr (na
stronie 58.). Warto przyjrzeć
się również
tłu poszczególnych obrazków, czasem złożonemu
z kropkowanych chlapnięć farbą w spreju, budowanemu
z zarysu przedmiotów, sugerującemu
nastrój bohaterów lub ich uwikłanie w elektronikę.
Tu nawet bożonarodzeniowe ozdoby nie ocieplają atmosfery.
Choinka
jednak się pojawiła. Tymek wniósł ją do salonu i osadził w
metalowym stojaku. Było przy tym trochę nerwów, bo z początku
pień był zbyt gruby i nie mieścił się w obejmie, z kolei po
ociosaniu stał się zbyt wąski i choinka przechylała się
niebezpiecznie to w jedną, to w drugą stronę. Gdy wreszcie udało
się ją ustabilizować, Czika dwa razy wychłeptała wodę z
podstawki stojaka, chlapiąc dokoła i robiąc mokre ślady –
szybko wyszło na jaw, że wypiła wodę, bo jej miska była sucha.
Później okazało się, że "szmata", którą Tymek
wycierał resztki wody z podłogi, była ulubioną koszulką Anity.
Tymek zapewniał, że nie rozpoznał jej koszulki z logo NASA, ale
nawet mamie trudno było w to uwierzyć.
Koniec
końców kryzys został zażegnany i ustawianie choinki zakończyło
się.
Mama
robi teraz krok w tył.
– Tak
– stwierdza z zadowoleniem. – Nawet całkiem niezła, jak na
kupioną prawie na ostatnią chwilę.
Wyraźnie
czeka na to, że ktoś ją poprze i wyrazi entuzjazm.
– Mmm
– mruczy więc w odpowiedzi Maciek, odrywając na chwilę wzrok od
ekranu, na którym właśnie toczy drugie życie jako gepard.
Choć
w książce zdarzają się typowe sytuacje znane nam z grudniowych
wieczorów spędzanych w rodzinnym gronie, to lektura wydaje się
nieoczywistym wyborem na sezon gwiazdkowy. Nie głaszcze naszych
oczekiwań, tylko daje do myślenia, bo sporo w niej krytycznego,
niewyrażonego wprost dystansu do polskości, a równocześnie
zaspokaja okołoświąteczną potrzebę ciepła. Z jednej strony
pojawiają się tu stałe atrybuty rodzimego Bożego Narodzenia –
drzewko, prezenty w postaci skarpet, kłótnie, rozmyślanie o
jedzeniu, a nie o duchu świąt, ale jest i coś głębszego,
prawdziwszego: atmosfera. Ta zmienia się, oczyszcza, przestaje być
gęsta, wartko płynie ku rozwiązaniu zupełnie fantastycznemu, ale
nie przez wątki science fiction, tylko dzięki wyciszeniu,
zamknięciu zakończenia we wnętrzu rodziny. Czyż nie o to chodzi w
finale adwentu?
Bożena
Itoya
Joanna
Wachowiak, Awaria, ilustracje Marta Krzywicka, Wydawnictwo
Literatura, Łódź 2019.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz