Popularność
polskiego komiksu dla dzieci od kilku lat rośnie i rośnie. Gatunek
różnicuje się, specjalizuje, utrzymując zainteresowanie
dojrzewających fanów oraz ciągle zyskując nowych. Jak to się
stało, że Polacy, słowo komiks rozumiejący jako synonim
"Tytusa" lub "Kajka i Kokosza", jeden z tych
pozytywnych, sentymentalnych aspektów PRL-u, przyjęli coś nowego?
W pewnym sensie zadziałała tu zasada dobrego pierwszego wrażenia:
kto zacznie od ciekawego, atrakcyjnego komiksu, ten zechce się
zaprzyjaźnić z kolejnymi, będzie sięgał po inne tytuły,
niekoniecznie tych samych autorów i wydawnictw. Podobnie raz
przekonany do dymkowano-kadrowanej formy rodzic, bibliotekarz czy
nauczyciel już nie cofnie się w swoich przekonaniach. Otóż na
początku był "Miś Zbyś". I nadal jest! Przynajmniej dla
nas.
Po
pierwsze, w roku 2013, gdy ukazał się komiks "Lis,
ule i miodowe kule", mój syn akurat na dobre
zabierał się za samodzielne czytanie i wyszukiwanie interesujących
go pozycji w bibliotece, gdzie trafiliśmy na pierwszego "Detektywa
Misia Zbysia na tropie". Po drugie, jest to publikacja idealna
właśnie dla początkujących czytelników, dzięki niej składanie
liter w słowa i zdania nie kojarzy się z boleściami, morałami czy
nakazami. Po trzecie wreszcie, to jeden z pierwszych produktów
polskiej kultury, na widok których zakrzyknęłam: "Wow! To
naprawdę nasze, polskie?". Komiks wydał mi się po prostu
śliczny, wydany perfekcyjnie, kolorowy jak marzenie, nie byłam
przyzwyczajona do tak poważnego traktowania małego odbiorcy.
Stworzenie i wydanie w 2013 roku "Lisa, uli i miodowych kuli"
można uznać za działanie odważne oraz ryzykowne. Może i polski
rynek książki już pięć lat temu rósł w siłę i różnorodność,
ale o sukcesie publikacji w dużym stopniu decyduje jej sprzedaż, a
więc zainteresowanie klientów, a oni niekoniecznie są koneserami
sztuki ilustracji czy komiksu. Przez siłę przyzwyczajenia, niejako
z rozpędu, rodzice i dziadkowie wybierają dla maluchów raczej
"tradycyjne" bajeczki, bo to na pewno się spodoba i to
sami czytywali w dzieciństwie. Dodatkowo oszczędność, będąca
chyba naszą narodową cechą, wpływa na popularność książeczek
mrowiących się w supermarketowych koszach z przecenami. Mało kto
decyduje się na solidnie wydaną (a więc nie za 4,99 albo 9,99
zł...) książkę, w której tekstu znajdujemy niewiele, a dostępna
jest tylko w księgarniach. Do niedawna był to towar ekskluzywny, w
świadomości potencjalnych nabywców niewspółgrający z potocznym
rozumieniem komiksu w Polsce (takie sobie, śmieszne historyjki
wydawane jako broszury lub element dziecięcych czasopism). Na
urodziny, Gwiazdkę czy zakończenie roku szkolnego trzeba dać
dziecku "porządną" książkę, najlepiej Tuwima,
Brzechwę, Andersena albo Grimmów, prawda? Na szczęście takie
myślenie odchodzi do lamusa, a komiksy powoli przebijają się jako
pełnowartościowe publikacje, cieszące dzieci przynajmniej tak samo
jak literatura, a ściągane z domowej półki znacznie częściej od
niej. Co ważne, komiksy i książki "komiksowane", czyli
te, w których dymki i rysunki są elementem narracji literackiej,
zaczęły się też pojawiać wśród pozycji nominowanych do
najważniejszych polskich nagród dotyczących książki dla dzieci.
Moim zdaniem, nie doszłoby do tego, gdyby kilka lat temu nie zaczął
się ukazywać "Detektyw Miś Zbyś na tropie" (oraz
"Ryjówka przeznaczenia" Tomasza Samojlika), przecierając
szlaki innym albumom, choć sama omawiana seria nie została
nagrodzona nominacją, wyróżnieniem ani statuetką czy to Koziołka
Matołka (jak "Hej, Jędrek! Przepraszam, czy tu borują?"
Rafała Skarżyckiego i Tomasza Lwa Leśniaka w 2016 r. – za rok
2015), czy Ferdynanda Wspaniałego (jak "Kościsko" KaeReLa
w 2017 r. – za rok 2016), czy Polskiej Sekcji IBBY (jak "Bajka
na końcu świata" Marcina Podolca w 2017 r.).
Pierwszy
tom serii "Detektyw Miś Zbyś na tropie" w 2017 roku
został wydany przez Kulturę Gniewu po raz drugi, w poprawionej
wersji. Album "Lis, ule i miodowe kule"
jest ciekawą, czytelną i ze wszech miar zgrabną historyjką
obrazkowo-literacką ujętą w duże, stosunkowo nieliczne kadry (dwa
na stronie lub jeden na stronie, a czasem nawet jeden na dwóch
stronach – rozkładówki). Fabuła koncentruje się na pogoni
prywatnego detektywa Misia Zbysia i jego asystenta Borsuka Mruka (jak
głosi wizytówka na ich biurze) za złodziejem miodu. Poszukiwania
zleca klientka nie byle jaka, bo sama władczyni Pszczelego
Królestwa. Bohaterowie ruszają w daleką (zwłaszcza dla mrukliwego
Mruka) drogę, badają ślady pozostawione przy okradzionych ulach,
składających się na okazały pszczeli zamek, nad którym czuwają
uzbrojeni strażnicy, a wokół roi się od przezabawnych robotnic.
Małemu czytelnikowi łatwo sobie wyobrazić ich bzyczenie, zaś
odgłosy dźwiękonaśladowcze i pokazywanie paluszkiem są wręcz
gwarantowanym elementem lektury. A potem, razem z bohaterami, goni
się pewnego lisa, strona po stronie (a nie jest ich aż tak wiele,
łącznie 48), aż do finału z tytułowymi miodowymi kulami.
Opowieść
ponosi malucha, angażuje jego uwagę, stopniowo i skutecznie
rozmiłowując w "Misiu Zbysiu". Etapowość jest jednym z
większych atutów tego komiksu: okienko po okienku odkrywamy kolejne
szczegóły, obserwujemy ruch (choćby były to oczy sowy –
najpierw zamknięte, potem otwiera się jedno oko, za chwilę oboje
oczu) i zmianę barw. Płynność historyjki obrazkowej,
przypominającej wygodne schodki, mobilizuje dziecko do opowiadania
na głos, co bywa wykorzystywane w pomocach dydaktycznych – na
przykład zabawkach logopedycznych, jakie w okresie przedszkolnym
lubił mój syn.
Dynamiczna
akcja i wielość elementów przekładają się na wygląd kadrów:
gdy potrzebujemy dobrze się rozejrzeć po okolicy, dostajemy
rozkładówkę, kiedy zaś sytuacja jest... wielopiętrowa, kadry
wyjątkowo zostają ułożone pionowo, a nie poziomo jak na
pozostałych planszach. Podobne zabawy z kadrowaniem autorzy
zastosowali również w drugim i trzecim tomie "Detektywa Misia
Zbysia na tropie": "Złotym Sokole Teksańskim" (2014)
i "Kosmos to za mało" (2016), a także w najnowszym
"Skarbie kapitana Czarnofutrzastego"
(2017), gdzie trzy okienka pojawiają się tylko na stronie z
kulminacyjną walką (na pirackie kordelasy, oczywiście).
Czwarty
tom "Misia Zbysia" porywa bohaterów w wir morskich podróży
i pirackich awantur. W sielankowo-plażowych okolicznościach natury
(pod uśmiechniętym, jak zwykle, słoneczkiem) Miś Zbyś i Borsuk
Mruk rozkoszują się kolorowymi napojami, rozprawiając o niedoszłym
śledztwie. Porzucają jednak spokojną przystań, by zareagować na
dziewczęce wołanie o pomoc: udają się w pogoń za opryszkami
unoszącymi w wiklinowym koszu porwaną panienkę. Na pierwszej
rokładówce-wyszukiwance roi się od koszy, beczek, marynarzy i
innych portowych zwierząt wielu maści oraz gatunków. Dominują
psowate. Przy okazji zaczynamy się zastanawiać, jakim właściwie
zwierzęciem jest uprowadzona "księżniczka". Zagadnienie
to zostaje nieco rozjaśnione przez autoprezentację: "Mam na
imię Lupa. Jestem córką słynnego wilka morskiego, kapitana
Czarnofutrzastego". Bohaterka może się przedstawić, bo akcja
ratunkowa nie sprawia większego problemu doświadczonym detektywom,
którzy następnie podejmują zlecenie znalezienia tytułowego skarbu
– w towarzystwie ocalonego dziewczęcia. Tu nie będzie już tak
łatwo, tym bardziej, że na bogactwa czyhają prawdziwi, groźni
piraci, specjaliści w knuciu i porywaniu majętnych osób. Pokonując
morze, dżunglę, rzekę, wodospad i lawę, kuszeni urokami wiecznego
lenistwa, zniechęcani falsyfikatami skarbu, zwodzeni na manowce,
bohaterowie docierają wreszcie do celu, który jednak nie okazuje
się happy endem. Prawdziwa odyseja! Oczywiście ostatecznie Miś
Zbyś i Borsuk Mruk poradzą sobie z wszelkimi przeciwnościami i
doprowadzą nas do zakończenia, jak zwykle otwartego, bo kto z
czytelników chciałby usłyszeć "żyli długo i szczęśliwie"
i nie czekać na kolejny tom?
W
"Skarbie kapitana Czarnofutrzastego" poza rozbudowaną
akcją, nieco odmienioną kolorystyką (jako kolorysta w zespole
autorów debiutuje Tomasz Kaczkowski) i nowym wcieleniem naszych
ulubionych pszczółek (egzotyczne bzyczki na okładce), doświadczymy
odwołań do poprzednich tomów (nietoperze, rakieta), gry słów
(wilk morski, borsuk-tchórz) oraz... częstego kartkowania. Autorzy
kilkakrotnie przekierowują nas do wcześniejszych stron, abyśmy coś
sprawdzili, dopatrzyli się szczegółów, po prostu wzięli czynny
udział w przygodzie. Jeśli coś przegapimy, nie zrozumiemy akcji.
Takie zawracanie pozornie przerywa ciągłość lektury, tnie fabułę,
ale moim zdaniem jest trafnym wyborem, bo tez podobnie "przewijam"
lub kartkuję dobre kryminały dla całkiem dojrzałych widzów i
czytelników. Konieczność koncentracji, zapamiętywania, gdzie w
książce coś zostało wspomniane po raz pierwszy, a także wymagana
umiejętność liczenia przynajmniej do sześciu podnoszą nieco
poprzeczkę wieku czytelnika "Skarbu kapitana Czarnofutrzastego"
względem poprzednich części komiksu – wydaje mi się, że z
wszystkimi zagadkami poradzą sobie dzieci co najmniej pięcioletnie.
Komiksy
o duecie Zbyś&Mruk uczą spostrzegawczości, rozweselają jak
mało która książka, zapewniają wrażenia plastyczne, jakich nie
dostarczy dziecku nawet ulubiony film animowany (a co dopiero galeria
sztuki...). Jeśli nie chcemy, by dzieci dostały alergii na
czytanie, wolelibyśmy uniknąć przyszłego odczulania lekkimi
lekturami dla młodszych nastolatków, lepiej zacząć od pozycji
stworzonej specjalnie dla przedszkolaków, kuszącej i przyjaznej w
formie oraz treści. Na przykładzie swojego syna mogę zapewnić, że
kto zainteresował się "Misiem Zbysiem" za młodu, ten
zostanie świadomym czytelnikiem (nie tylko komiksów) oraz
miłośnikiem ilustracji. I choć jako jedenastolatek sięga już
raczej po komiksy tworzone przez Piotra Nowackiego dla dorosłych,
nadal radośnie chwyta nowe "Misie Zbysie", ogląda i czyta
od deski do deski. To trochę jak z Myszką Mickey – jeśli się
lubi, to w każdym wieku. A Miś Zbyś i Borsuk Mruk to trochę nasi
polscy Myszka Mickey i Kaczor Donald.
Seria
"Detektyw Miś Zbyś na tropie" po pięciu latach od
publikacji pierwszej części pozostaje wyjątkowa czy nawet niszowa,
bo dla małych dzieci nie znajdziemy wielu tak profesjonalnych
publikacji komiksowych, wydanych z równą dbałością, co dla
dorosłych, w trwałej, zupełnie poważnej formie. Jednak nie chodzi
tylko o prezencję, to głównie ze względu na styl całości
(scenariusz, rysunki, kolory) "Miś Zbyś" jest jedyny w
swoim rodzaju. Góruje nad komiksowymi kuzynami w krótkich gatkach
prostotą, lekkością, "kreskówkową" kreską i
kolorystyką, oderwaniem od tego niepisanego zobowiązania do
zaspokajania gustów nie tylko małych czytelników, ale i ich
rodziców – szukających w komiksach albo "nutki edukacji",
albo odniesień do "dojrzalszych" klimatów
postapokaliptycznych czy mitologicznych. Tu znajdziemy tylko
nieskrępowaną zabawę w detektywów, przebieranki, wyszukiwanki,
czyli dokładnie to, czego oczekują maluchy w wieku około 3-7 lat.
Miejmy nadzieję, że ta trafność i urok całej serii oraz
poszczególnych jej odsłon zyskają jeszcze aplauz gremiów
oceniających polską książkę dla dzieci. Atencją samych
czytelników nie trzeba się martwić, bowiem znakomicie rozumieją
się oni z autorami – dzieci lubią "Misie Zbysie",
"Misie Zbysie" lubią dzieci.
Bożena
Itoya
Maciej
Jasiński (scenariusz), Piotr Nowacki (rysunki), Norbert Rybarczyk
(kolory), Detektyw Miś Zbyś na tropie. Lis, ule i miodowe kule,
wydanie drugie (poprawione), Kultura Gniewu (Krótkie Gatki),
Warszawa 2017.
Piotr
Nowacki (rysunki), Maciej Jasiński (scenariusz), Tomasz Kaczkowski
(kolory), Detektyw Miś Zbyś na tropie. Skarb kapitana
Czarnofutrzastego, Kultura Gniewu (Krótkie Gatki), Warszawa 2017.
Solidnie napisane. Pozdrawiam i liczę na więcej ciekawych artykułów.
OdpowiedzUsuń