Usiadłam do lektury "Rodzeństwa bez rywalizacji" (Wydawnictwo Media Rodzina), nie znając wcześniejszych kultowych książek Adele Faber i Elaine Mazlish. Pewnie rozsądniej byłoby zacząć od nich, ale nie mogłam się powstrzymać, by nie rzucić się od razu na problem najbardziej aktualny dla mojej rodziny. Rodzeństwo. Relacje między rodzeństwem, konflikty rodzeństwa. Z każdym dniem (a najmłodsza pociecha ma raptem półtora roku) odkrywam, na jak grząski grunt wkroczyliśmy. Mimo że przeczytałam już sporo książek o wychowaniu, przedstawiane w nich sytuacje dotyczyły najczęściej relacji rodzic-dziecko, jeden na jeden. Nie do końca przygotowały mnie do dynamicznej, żywiołowej, pełnej napięć przeprawy, jaką jest wychowywanie więcej niż jednego potomka. Książka Faber i Mazlish z powodzeniem zapełnia tę lukę.
"Rodzeństwo bez rywalizacji" to
relacja z serii prowadzonych przez autorki warsztatów. Pełno w niej
autentycznych wypowiedzi rodziców, którzy opowiadają nie tylko o sytuacjach z
życia swoich dzieci, ale też o swoich własnych wspomnieniach z dzieciństwa,
które nierzadko rzutują na całe ich dorosłe życie. Szczególnie te historie -
podparte refleksją nad własnym dzieciństwem - wywarły na mnie ogromne wrażenie
i przekonały do przepracowania tematu tożsamości i emocji dziecka dorastającego
z rodzeństwem. Do każdego rozdziału polskiego wydania dołączony jest podrozdział
z doświadczeniami rodziców polskich autorstwa Zofii Śpiewak, dzięki czemu nie
musimy bazować wyłącznie na opowieściach rodziców amerykańskich. W problemach
polskich rodziców przejawia się rodzima specyfika, ot choćby mały metraż i konflikty
rodzeństwa wynikające z braku własnego pokoju czy syndrom starszej siostry -
oczekiwanie, że starsze rodzeństwo (szczególnie płci żeńskiej) będzie pełnić
funkcje opiekuńcze wobec młodszego.
Książka jest do bólu praktyczna,
pełna podpowiedzi, jak zachować się w konkretnych sytuacjach, z przykładowymi
dialogami włącznie. Wiele z nich ujętych jest w formie komiksu, tak że nawet
najbardziej oporni czytelnicy będą mieli na czym zawiesić oko. Jeśli zaczynacie
już kręcić nosem, przeczuwając kolejny poradnik z cyklu "zrób to i to, aby
uzyskać takie a takie zachowanie", uspokajam: nic z tych rzeczy. Wszelkie
sztuczki psychologiczne, które proponują autorki, dotyczą raczej pracy nad
uczuciami dzieci: jak postępować, żeby dzieci czuły, że są akceptowane i
kochane takimi, jakie są, i że mają prawo do przeżywania i wyrażania swoich emocji.
Jak je zachęcić, żeby same wypracowywały między sobą rozwiązania konfliktów,
jak nie przypisywać im ról i pozwolić im wydostać się z tych, do jakich już
zostały przypisane, jak uniknąć pułapki "równego" traktowania
rodzeństwa, jak nie porównywać i jak pozwolić każdemu dziecku na rozwój w
poczuciu własnej indywidualności, a nie w opozycji do bardziej lub mniej
uzdolnionego rodzeństwa. Do mnie szczególnie przemówił temat przypisywania ról,
któremu wcześniej nie poświęciłam wiele uwagi, a który - sądząc z cytowanych w
książce relacji rodziców - potrafi zdefiniować tożsamość człowieka na całe
życie. Z lektury książki wyniosłam mocne postanowienie, by uważać, jakimi
epitetami - choćby i najpiękniejszymi - obdarzam swoje dzieci.
I to jest chyba najcenniejszy
aspekt książki: zwrócenie uwagi rodziców na to, jak wielkie znaczenie ma język,
którym się posługują w kontaktach z dziećmi - i jak one interpretują ich słowa.
Jesper Juul pisał kiedyś o rodzicielskiej "automatycznej sekretarce":
utartych zwrotach, których używamy bez namysłu, bo nauczyliśmy się ich od
własnych rodziców i otoczenia. Lektura "Rodzeństwa bez rywalizacji"
pokazuje, jak bardzo ta automatyczna sekretarka potrafi wpływać na relacje
między rodzeństwem, często z fatalnym skutkiem. Jesteśmy zaprogramowani, żeby
porównywać ("Zobacz, jak Zosia ładnie zjadła, a ty co?"), zrzucać
odpowiedzialność za konflikt na jedno z dzieci ("Jesteś starsza i
mądrzejsza, odpuść"), tworzyć dla dzieci role ("Mój Antek to takie
spokojne dziecko, Pola to przy nim wulkan energii") czy pomniejszać
dziecięce problemy ("Nie zwracaj na niego uwagi"). W trakcie lektury
cały czas nasuwało mi się pytanie: dlaczego, u licha, te nasze kulturowe
automatyczne sekretarki są tak destrukcyjne? Dlaczego po tylu pokoleniach,
zamiast uczyć się na błędach poprzedników, używamy dokładnie tych słów, które
zaostrzają konflikty, zamiast je wygaszać? Ze smutkiem czytałam opowieści
ludzi, którzy dopiero w dorosłym wieku, po przepracowaniu wyniesionych z domu traum,
zdobywali się na ponowny kontakt ze swoim rodzeństwem, przełamując pokłady
urazy i żalu.
Tym, co rzuca się w oczy, jest
brak solidnej podbudowy teoretycznej (a przynajmniej wyłuszczenia jej w
książce). Podejście jest mocno behawioralne: rób tak a tak, a dzieci odbiorą to
tak i tak. Nie stoi za tym spójny system wartości, które niejako modelują zachowanie
rodzica w stosunku do dzieci. Wprawdzie w tytule mowa o godności, ale w tekście
jest ona bardziej skutkiem niż powodem zachowań ("zrób to i to, by
zachować godność swoją i dzieci" zamiast "dzieciom należy się
godność, więc należy je traktować odpowiednio"). Nie chcę, by zabrzmiało
to jak zarzut: praktyczny wymiar książki to zaleta dla tych, którzy potrzebują
konkretów, a nie chcą zagłębiać się w filozofię wychowania. Jeśli jednak
książka Faber i Mazlish jest Waszą pierwszą lekturą poświęconą wychowaniu,
gorąco polecam zajrzenie również do innych pozycji, które pomogą poukładać
zawarte w niej porady i odczytać stojący za nimi głębszy sens. Dobrze ujmuje to
jeden z rodziców: "Spróbowaliśmy metod z książki. Nie wychodziło (...). W
końcu doszliśmy do wniosku, że mówimy «nowe
teksty», ale nadal «siedzimy w starej skórze»". Dopiero gdy wspomniani
rodzice weszli głębiej w filozofię stojącą za "tekstami" Faber i
Mazlish, udało im się poczynić postępy.
Jeśli natomiast filozofie
wychowania nie są Wam obce, zjedliście zęby na Stein, Juulu, Gordonie i Kohnie,
mimo wszystko koniecznie zajrzyjcie do tej książki. Bo nawet jeśli wiecie
"dlaczego", to w ferworze burzliwej codzienności i w obliczu wytrącających
z równowagi bójek rodzeństwa utarte, sprawdzone skrypty postępowania potrafią
być wybawieniem. Szczególnie jeśli czujemy, że puszczają na nerwy, a nasza
"automatyczna sekretarka" jest już na końcu języka.
Joanna Pietrulewicz
Joanna Pietrulewicz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz