Kiedy mamy w domu dwoje małych dzieci, czytanie im książek
bywa drogą przez mękę. Jedno i drugie próbuje zająć miejsce na kolanach
rodzica, przy czym każde wciska mu do ręki inną książkę: maluch chce słuchać o
tym, że krowa robi "mu!", a kaczka "kwa, kwa!", a starszak
domaga się czytania "Muminków". I jak ich pogodzić? Okazuje się, że
jest to możliwe - przekonałam się o tym przez przypadek, kiedy pożyczyłam z
biblioteki książki z serii Mo Willemsa o Leonie i Malince wydane przez wydawnictwo
Babaryba.
Miały wszystko to, czego nam było trzeba. Dla mnie -
zgrabną, minimalistyczną kreskę i niebanalne, choć pocieszne historyjki, które
można czytać po wielokroć bez znudzenia. Dla malucha - przejrzyste ilustracje,
szybkie odwracanie stron (bo na każdej jest najwyżej jedno zdanie) i wypowiedzi
pełne emocji, wykrzykników i powtórzeń, które dziecko szybko wychwytuje i z
radością powtarza. Zaś starsze dziecko znajdzie tu niebanalny humor (każde
powtórzenie słowa "banan!" w "Mieszkamy w książce" to
murowane salwy śmiechu), sympatycznych bohaterów i wartościowy przekaz.
Autor, Mo Willems, pracował przez wiele lat jako scenarzysta
i animator "Ulicy Sezamkowej", co da się wyczuć w opowiadanych przez
niego historyjkach. Są śmieszne, rozczulające, czasem odrobinę głupowate, a
jednocześnie w nienachalny sposób poruszają ważne dla dzieci tematy, takie jak przyjęcie
do grupy osoby o odmiennych potrzebach ("Czy mogę się z wami bawić") czy
spotkanie z inną kulturą ("Czy polubisz moją breję?"). Moją ulubioną
z czterech do tej pory wydanych pozycji jest jednak "Mieszkamy w
książce", w zabawny sposób przełamująca barierę między czytelnikiem a bohaterami,
książką a rzeczywistością.
Książeczki przypominają trochę scenopisy odcinków kreskówki, a dzięki zastosowaniu wypowiedzi w dymkach mogą służyć za świetne wprowadzenie do
konwencji komiksu. Każdy rodzic, który próbował kiedyś czytać swojemu dziecku
komiks, wie, jak to trudne zadanie: oprócz czytania kwestii trzeba wskazywać
bohaterów, którzy je wypowiadają, analizować ilustracje. Tymczasem w
"Leonie i Malince" ilustracje są banalnie proste do zinterpretowania,
tła nie ma wcale, na każdej stronie jest maksymalnie troje bohaterów i nie
więcej niż dwie wypowiedzi, więc można je czytać bez pokazywania palcem. W
odgadywaniu, kto mówi co, pomaga też zróżnicowany rozmiar czcionki, zmieniający
się w zależności od tonu głosu bohaterów.
I tu dochodzimy do największej, moim zdaniem, zalety serii:
nauki czytania. Nie wiem, czy taki był zamysł autora, ale książki o Malince i
Leonie fantastycznie się nadają do stawiania pierwszych kroków w samodzielnej
lekturze. Raz - bardzo krótkie, proste i powtarzające się dialogi. Dwa - wspomniana
już zabawa wielkością czcionki: zapisane wielkimi literami: "Super!"
aż się prosi, żeby je wykrzyczeć, maleńkie "aha" to smutny szepcik. Dzięki
temu już sam krój tekstu sugeruje, co też bohaterowie mogą mieć na myśli - i
zachęca do prób samodzielnego odczytywania dymków.
Wady? Póki co odkryliśmy jedną: białe tło ilustracji zachęca
młodsze dzieci do... wypełniania go swoimi własnymi rysunkami. A że papier jest
matowy, śladów kredki w żaden sposób nie da się wymazać. Ale tak to bywa, gdy
mamy w domu czytelników w różnym wieku. Na szczęście kartki są lekko sztywne (grubością
i fakturą przypominają papier techniczny), więc przynajmniej wyrywanie ich jest
utrudnione.
Mam wielką nadzieję, że wydawnictwo Babaryba pójdzie za
ciosem i wyda kolejne pozycje z bogatego książkowego dorobku Mo Willemsa (samych
tylko książeczek o Leonie i Malince jest ponad dwadzieścia, nie mówiąc o innych
seriach). Dotychczas wydane tomy rozbudziły tylko nasz apetyt na kolejne
historyjki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz