Książka
"Uciekinierzy" Tomasza Trojanowskiego zaspokoiła moją
tęsknotę za absurdem w literaturze dla starszych dzieci i
młodzieży. Nieco surrealistyczne powieści czy opowiadania rzadko
zajmują współczesnych polskich autorów, za to bardzo interesują
czytelników, przynajmniej tych obytych w humorystycznej
beletrystyce. Na naszych półkach stoi dużo prześmiesznych,
prostych, często "komiksowanych" (albo w ogóle
komiksowych) publikacji dla początkujących czytelników i jeszcze
więcej książek dla nastolatków (młodszych i starszych):
fantastycznych, obyczajowych, ale bardzo rzadko opartych na
inteligentnym, absurdalnym poczuciu humoru. Chyba uważa się, że
śmichy-chichy są dla dzieci w wieku wczesnoszkolnym – do 8,
ewentualnie 10 lat, a potem już czas na dosłowność, przyziemność,
przygotowanie do dorosłości (bo i fantastyka młodzieżowa służy
najczęściej oswajaniu rzeczywistych demonów, radzeniu sobie z
inicjacją, odnajdywaniu swojego miejsca w systemie – nawet
wybrańcy, outsiderzy pełnią jakąś użyteczną funkcję). Ale w
takim razie dlaczego literatura piękna, ta "duża",
"dorosła", jest tak zróżnicowana gatunkowo? Przecież
według tego, oczywiście nieoficjalnego, programu kształcenia
literackiego młodzieży jego absolwenci powinni gustować tylko w
skrajnych typach pisarstwa: literaturze faktu oraz fantastyce
(najlepiej naukowej – szeroko rozumianej, bo tak naprawdę i tu, i
tu chodzi o literaturę popularną), a do śmiechu to jest kabaret,
rozrywka dla mas.
Nie
wiem, czy za kilkadziesiąt lat ktoś w Polsce będzie czytywał na
przykład Samuela Becketta, Toma Sharpe'a albo Kira Bułyczowa, ale
jeśli tak, pewnie będą to ludzie dziś przepadający za
błyskotliwo-zwariowanymi koncepcjami Marcina Pałasza ("Straszyć
nie jest łatwo", "Opowieści z Krany Potworów",
"Powrót do Krainy Potworów", "Zwłokopolscy" i
inne), Pawła Beręsewicza ("Opowiadania (nie) dla wszystkich",
"A niech to czykolada", opowiadania w tomie "Gorzka
czekolada") i Tomasza Trojanowskiego. W dzisiejszych
okolicznościach wydawniczych takie podejście do literatury dla
dzieci i młodzieży można uznać za ambitne, wręcz odważne.
Edytorzy na pewno ryzykują wydając mniej "masowe", może
nawet niszowe powieści i opowiadania, a utwory Tomasza
Trojanowskiego (i dwóch pozostałych wspomnianych autorów)
publikuje wydawnictwo Literatura i należą się mu za to wyrazy
uznania.
Powieść
"Uciekinierzy" Tomasza Trojanowskiego rozpoczyna się
spokojnie, w jednym z wielu podobnych do siebie miast, na zwyczajnym
blokowisku, w towarzystwie przeciętnej staruszki wyprowadzającej
swojego małego pieska w śmiesznym ubranku. Jeśli dzieciom wydaje
się, że to ponura i nudna sceneria, po lekturze "Uciekinierów"
będą inaczej patrzeć na "blokową" codzienność,
oczekując nieoczekiwanego w okolicznościach pozornie najbardziej
przewidywalnych.
Był
pierwszy tydzień listopada. Tydzień spowity w mgłę i nieustannie
siąpiący deszcz.
Starsza
pani Florczakowa i jej psia pupilka Kropka po zaledwie trzech
stronach doświadczają bliskiego (przez drzwi) spotkania z... na
razie nie wiadomo czym. Akcja przeskakuje do centrali policji, gdzie
poznajemy oryginalnych stróżów prawa, którzy niebawem zajmą się
sprawą kontaktów z nienazwanym, ale póki co zmagają się z inną,
dość dziwaczną zagadką.
Podinspektor
bez słowa podszedł do biurka, położył na nim pudełko i gestem
wskazał na jego zawartość.
W
pudełku spał sobie w najlepsze pingwin. Pingwin w Kasku.
– Bardzo
ładny – ocenił pingwina Inspektor. – Pamiątka z wycieczki?
– Nie
byłem ostatnio na wycieczce.
– To
w takim razie skąd to wytrzasnąłeś?
– Z
pomieszczenia gospodarczego Centrali. Skończyło się mleko do kawy.
Poszedłem, otwieram lodówkę i widzę, że zamrażalnik jest
niedomknięty. Próbuję domknąć, nie mogę. Coś blokuje.
– Pingwin?
–
Niezupełnie. Kij hokejowy. Miał
ze sobą kij hokejowy.
– A
łyżwy?
– W
życiu nie widziałem pingwina na łyżwach – Podinspektor
zmarszczył czoło, jak zwykle zresztą, kiedy chodziło o poważną
zagadkę. – I co ty na to? – dodał po chwili.
Kolejne
rozdziały "Uciekinierów" są krótkie, tajemnicze i na
tyle śmieszne, że mój syn dobrze się bawił, śmiał z rozmów i
opisów postaci, choć jeszcze nie miał pojęcia, do czego to
wszystko prowadzi. Chciał po prostu, ciągle rechocząc, czytać
dalej. A dalej następuje zetknięcie wytrawnych inspektorów z
miejscem potencjalnego przestępstwa oraz z naocznym świadkiem,
czyli Panią Florczakową. Nieprędko jednak dowiemy się, o co
właściwie chodzi w tej książce.
– Do
jutra będziemy sprawdzać. Tutaj wszystko wygląda tak samo, każde
dziesiąte piętro jest identyczne. Może jednak wezwać wsparcie?
– Nic
nigdy nie wygląda tak samo. Zwłaszcza jeśli się ma wyobraźnię –
powiedział Inspektor. To była druga z rzeczy, w które głęboko
wierzył, dlatego teraz bacznie rozglądał się wokół, usiłując
odgadnąć, co się za tym wszystkim kryje.
Bohaterowie
i dziwne sytuacje mnożą się, ale nie osiągają poziomu
nieprzyswajalnego dla około dziesięcioletniego czytelnika. Nie ma
mowy o zagubieniu się w zbyt licznych wątkach, bo autor wraca do
wcześniej wspomnianych postaci i łączy ze sobą ich niesamowite
przypadki.
Przede
wszystkim po stronach tej powieści grasują rozmaite zwierzęta, a
czasem też inne stworzenia, raczej mało spodziewane w takich
miejscach, jak Biuro Rzeczy Znalezionych, supermarket, lodówka czy
pralka. Ich zachowania są jeszcze bardziej zaskakujące, czasem
bardzo ludzkie, niemal do ostatniej strony wydają się irracjonalne.
Główni dziecięcy bohaterowie "Uciekinierów", Franek i
Jasiek, badają jednak nie sprawę dziwnego sprawowania się fauny,
tylko próbują odnaleźć porwany... sprzęt RTV. Jak jedno łączy
się z drugim, dowiemy się w wielkim finale, który będzie należał
do detektywa nad detektywami. Ja, mimo szkolenia kryminalnego
odbytego pod kierunkiem samej Agathy Christie, nijak się nie
domyśliłam rozwiązania tej zagadki.
(...)
do biura weszli Podejrzani Osobnicy.
Dlaczego
podejrzani? Dlatego, że osobnicy mieli na sobie skafandry z łuską
na plecach, pięciopalczaste płetwy zamiast dłoni i wyłupiaste
seledynowe oczy na trzech czułkach.
Na
ich widok Jasiek i Franek zamarli z przerażenia.
Mieli
do tego zupełne prawo.
Spotkanie
z Gośćmi z Kosmosu nie trafia się zbyt często.
– Ere
bere, ure are – powiedział grzecznie jeden z gości w
kosmicznym języku.
– Ure
ure, barebure – dodał równie grzecznie drugi i
porozumiewawczo mrugnął jednym z trzech oczu.
Jasiek
z Frankiem z krzykiem rzucili się do ucieczki. Kosmici, myśląc, że
to jest jakiś tutejszy zwyczaj, również rzucili się do ucieczki.
I też z krzykiem. Kosmicznym.
I
tak sobie uciekali. Chłopcy w tę, kosmici w tamtą stronę.
Zanosiło się na bardzo długie uciekanie, na całe szczęście do
biura wrócił Właściciel.
– No
proszę, kogo ja widzę. Znowu to samo. Już raz wam mówiłem,
żebyście pamiętali, gdzie zostawiacie talerz. A państwo co?
Goście
z Kosmosu przestali uciekać. Jasiek i Franek też.
– Ure
bure, ćmok, ćmok – powiedział jeden z gości.
–
Oczywiście, teraz to ćmok,
ćmok. A gdyby wasz talerz znalazł ktoś nieuczciwy? I by
go do mnie nie przyniósł? To co? Jak byście wrócili do domu? Na
piechotę? Milion lat świetlnych?
Goście
z Kosmosu wyraźnie się zmieszali, bo ich czułki z seledynowych
zrobiły się fioletowe.
– Bure,
bure – przyznali ze skruchą.
Szare
i pozornie oszczędne ilustracje Marty Krzywickiej bywają pełne
ekspresji, cieni, wiatru, deszczu. Ilustratorka dba o nastrój –
tajemniczy lub wesoły – oraz każdy szczegół, jak plakaty na
ścianie budynku mijanego przez postaci czy inne, moje
ulubione tło: olbrzymi, wielopiętrowy blok pokrojony na dziesiątki
okienek i balkoników. Do tego dochodzą ciekawe, nieoczywiste
ujęcia, na przykład przed wspomnianym gigantycznym budynkiem stoją
dwie osoby, jedna tyłem, druga lekko odwraca twarz w naszą stronę,
deszcz i wiatr trochę rozmazują obie sylwetki, a trzymany przez
jednego z panów parasol słucha chyba bardziej pogody niż
właściciela. Powieść "Uciekinierzy" jest po prostu pod
każdym względem udana, nietypowa i zaskakująca.
Bożena
Itoya
Tomasz
Trojanowski, Uciekinierzy, ilustracje Marta Krzywicka, wydanie II
(pierwsze w Wydawnictwie Literatura), Wydawnictwo Literatura, Łódź
2017.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz