Są takie chwile w życiu
zaangażowanego rodzica, kiedy prawie zaczyna żałować, że się o czymś
dowiedział. Być może znacie to uczucie - czasem prosta wizja świata, jaką
wyznawaliśmy w czasach przedrodzicielskich, musi ulec w zderzeniu ze zniuansowaną
rzeczywistością i współczesną wiedzą naukową. Pojawia się jakiś artykuł,
książka, wątek na forum - i nic już nie jest takie samo. Od kiedy zostałam
rodzicem, miałam już takich momentów objawienia wiele: zaczynając od karmienia
("Pierś? Butelka? A jest jakaś różnica?") poprzez foteliki
samochodowe ("Cóż to filozofia - zapiąć dziecko w foteliku?"), nosidła
("Co złego w noszeniu przodem do świata?") czy kwestię nagród i kar ("Karny
jeżyk? Czemu nie!"). Potem następuje faza intensywnego czytania,
niezliczone wątpliwości oraz, jak to zawsze w tych przypadkach bywa, neoficki
zapał w krzewieniu nowo zdobytej wiedzy.
Drodzy zaangażowani rodzice, jeśli
czujecie, do czego zmierzam, lepiej przestańcie czytać od razu. Bo jeśli nie
zapuszczaliście się jeszcze na tereny związane z edukacją, być może szczęśliwsi
będziecie, pozostając w błogiej nieświadomości. Nie? No dobrze. Żeby nie było,
że nie ostrzegałam.
Książka "Wolne dzieci", wydana w Polsce przez wydawnictwo MiND, wywróci do góry nogami wasze
myślenie o edukacji i sprawi, że już nigdy nie zaznacie spokoju, zadręczając
się po nocach, czy wasz wybór szkoły lub modelu kształcenia dla potomstwa jest tym
najlepiej odpowiadającym na jego naturalne potrzeby. Autor, Peter Gray, nie
jest bynajmniej pisarzem kanapowym - sam przeszedł bolesną drogę od edukacji
tradycyjnej syna, w której ten nie potrafił się w żaden sposób odnaleźć,
poprzez (przyjętą z początku z pewnym wahaniem) edukację demokratyczną, aż po
poświęcenie się badaniom nad edukacją i zabawą (Gray jest profesorem biopsychologii).
Trzeba przyznać, że przedstawiona
w książce argumentacja jest bardzo przekonująca, choć zalatuje trochę mitem
szlachetnego dzikusa. Autor "Wolnych dzieci" przekonuje, że w toku
rozwoju cywilizacji - poczynając od przyjęcia przez człowieka rolniczego trybu
życia - stłamsiliśmy naturalną dla naszego gatunku spontaniczną formę edukacji,
polegającą na zabawie i spontanicznym naśladownictwie. Zastąpiła ją edukacja
pojmowana jako żmudna praca i przykry obowiązek, do którego należy dziecko zachęcać
różnymi formami motywacji zewnętrznej. Czytając iście idylliczny opis
prymitywnych społeczności zbieracko-łowieckich, w których dzieci wiodą
beztroskie życie bawiąc się, dokazując, nieniepokojone przez dorosłych, co
najwyżej dobrowolnie korzystając z ich wsparcia, niejeden czytelnik westchnie
nad swoim własnym dzieciństwem, pełnym nakazów, zakazów, nagród i kar,
spędzonym w dużej części w różnych placówkach oświatowych, które dla Graya są
niczym innym jak więzieniem. Ponurej wizji dopełniają statystyki, z których
wynika, że ściśle wypełniony lekcjami, zajęciami dodatkowymi i zadaniami
domowymi plan dnia współczesnych dzieci zbiera żniwo w postaci gorszej kondycji
psychicznej i rosnącej liczby samobójstw.
Przymusowo-cierpiętnicza wizja
edukacji jest w naszym społeczeństwie tak dominująca, że mało komu przychodzi
do głowy zastanawiać się nad sensem sadzania kolejnych pokoleń dzieci w ławkach
i wlewania im przysłowiowego oleju do głowy. Tymczasem Gray przytacza
niezliczone badania dowodzące nieskuteczności, a nawet szkodliwości takiego
modelu edukacji. Okazuje się, że nie tylko wszechobecna w szkole świadomość
bycia ocenianym, ale nawet sama obecność nauczyciela potrafią skutecznie
hamować proces nauki. Jednocześnie z badań wynika, że kluczowe znaczenie dla
procesu przyswajania wiedzy ma nastrój zabawy, istotnie wpływający na
kreatywność i elastyczność myślenia. Zabawa to mechanizm ewolucyjny służący
najbardziej złożonym organizmom właśnie do nauki funkcjonowania w środowisku i
doskonalenia technik przetrwania. Wpływa na rozwój fizyczny, umysłowy, emocjonalny,
uczy samokontroli, umiejętności negocjacji, empatii i dbania o samopoczucie
innych, świadomości własnych możliwości, a jednocześnie sprawia bawiącym się
autentyczną radość. Gray podsumowuje to tak:
Wyobraźmy sobie, że jesteśmy wszechmocni i stajemy przed problemem, jak
sprawić, żeby młodzi ludzie ćwiczyli umiejętności, które będą im potrzebne do
życia w dorosłości. Czy najlepszym rozwiązaniem nie byłoby wbudowanie w ich
mózg mechanizmu, który sprawi, że sami zechcą je ćwiczyć, nagradzając się
poczuciem szczęścia?
Dlaczego więc nie pozwalamy
dzieciom korzystać z tych mechanizmów? Wnioski Graya są rewolucyjne: czas
przywrócić zabawie należne jej miejsce w edukacji dzieci. By tak się stało, my,
dorośli, powinniśmy przede wszystkim stworzyć środowisko, w którym nasze dzieci
będą mogły rozwijać się zgodnie z naturalnym instynktem nauki, a nie wbrew niemu.
Współczesna szkoła - nastawiona na wyniki i rywalizację - absolutnie nie
spełnia tych warunków.
Według Graya odpowiedzią jest rodzicielstwo
oparte na zaufaniu: rezygnacja z ciągłego kontrolowania dzieci i umożliwienie
im wzięcia odpowiedzialności za własną edukację, czy to w formie unschoolingu -
czyli całkowitej rezygnacji z jakiejkolwiek formy formalnej nauki - czy też w
ramach szkoły demokratycznej. Tej ostatniej Gray poświęca dużą część książki,
przywołując przykład alternatywnej placówki Sudbury Valley, do której po pełnych
buntu latach w szkole tradycyjnej trafił ostatecznie jego syn. Sudbury Valley
trudno właściwie nazwać szkołą. Jest to funkcjonująca na demokratycznych
zasadach społeczność dzieci i dorosłych, której celem jest zapewnienie dzieciom
przestrzeni i wsparcia w podążaniu własną ścieżką edukacyjną. Szkoła bez
lekcji, dzwonków ani jakiegokolwiek przymusu, z zasadami ustalanymi w sposób
demokratyczny i wewnętrznym sądem.
Gray przedstawia funkcjonowanie Sudbury
Valley w pastelowych kolorach, podobnie jak wspomniane wcześniej społeczności
łowiecko-zbierackie. Są chwile, kiedy daję się ponieść jego narracji, czasami
znów zapala mi się lampka: Nie, to nie może być tak piękne. I pewnie nie jest,
gdyż tym fragmentom książki wyraźnie brakuje obiektywizmu. Ot chociażby gdy
autor przytacza wyniki ankiet rozesłanych przez siebie i kolegę badacza do
wszystkich absolwentów szkoły. Dowiadujemy się, że 82 procent ankietowanych
uważa, że nauka w Sudbury Valley okazała się korzystna dla ich edukacji i
kariery, po czym możemy przeczytać wyimki z kilku pozytywnych opinii. Mnie
natomiast najbardziej interesuje pozostałe 18 procent (toż to jedna na pięć
osób!), które odpowiedziało na to pytanie negatywnie. Czemu uważają, że szkoła
nie zdała egzaminu? Tego się od Graya nie dowiemy. Nie przeczytamy też, jak na
tego typu pytania odpowiadają absolwenci tradycyjnych szkół - i jak wypada
porównanie jednych i drugich. Tak że w gruncie rzeczy jedyne, co wiemy na
pewno, to że większość absolwentów jest zadowolona i radzi sobie w życiu. I
może, biorąc pod uwagę znikome w porównaniu z tradycyjnym modelem nakłady
finansowe na tego typu placówkę i ogromny stopień wolności, jaką cieszą się jej
wychowankowie, to powinno wystarczyć?
Czy Gray mnie przekonał? W dużej
mierze tak. Większość z tego, o czym pisze - korzyści wynikające z
nieustrukturyzowanej zabawy, zrezygnowanie z motywacji zewnętrznej - jest
dobrze ugruntowana w wiedzy psychologicznej i poparta licznymi badaniami.
Niestety edukacja głównego nurtu wciąż ignoruje te podstawowe fakty. Szkoła z
rzędami ławek i nauczycielem po prostu za bardzo wrosła w naszą świadomość, by
dała się stamtąd łatwo wykorzenić. Trzeba jednak przyznać, że wizja szkoły bez lekcji
i przymusu z perspektywy dorosłego, który w swojej szkolnej karierze niejedną
lekcję przesiedział zapatrzony w okno z nudów, jest kusząca, wręcz porywająca. Jednocześnie
nie jestem pewna, czy w świecie pełnym pseudonauki i faktów alternatywnych pozostawienie
dzieci bez przewodnika, który zaopatrzyłby je w odpowiednie narzędzia
poznawcze, to rozsądny pomysł. Podobnie nie przemawia do mnie idea
niezapewnienia dziecku choćby podstawowej wiedzy ogólnej. Z całym szacunkiem
dla społeczności łowiecko-zbierackich - może i wiedza, którą musieli się
posługiwać jej członkowie, była obszerna, ale jednak była też potrzebna każdemu
członkowi grupy. Dziś każdy z nas specjalizuje się w czymś innym, ale by
orientować się w coraz bardziej złożonym świecie, wypada też mieć choćby
podstawową wiedzę z innych dziedzin.
Grayowi jestem wdzięczna przede
wszystkim za to, że wyzwolił mnie z poczucia odpowiedzialności za cały plan
dnia moich dzieci. Już nie niepokoję się, słysząc, na ile zajęć dodatkowych
uczęszczają znajomi mojej córki, podczas gdy ona siedzi w pokoju i bawi się
pluszakami. Nie przejmuję się, że zamiast na trening, idziemy na plac zabaw, a
zamiast warsztatów teatralnych wpadamy do sąsiadów czy smażymy
naleśniki. Uczę się doceniać zabawę: błahą, bez konkretnego celu i bez mierzalnych
efektów. Dokładnie taką, jaka powinna być.
Joanna Pietrulewicz
Peter Gray, Wolne dzieci, wydanie pierwsze, Wydawnictwo MiND, Warszawa 2017.
Joanna Pietrulewicz
Peter Gray, Wolne dzieci, wydanie pierwsze, Wydawnictwo MiND, Warszawa 2017.
Bardzo ciekawie się ta książka zapowiada. Muszę ją sprawdzić https://achdzieciaki.pl/lalki-i-akcesoria-28
OdpowiedzUsuńKsiążki dla dzieci dzielą się na fajne i te fajniejsze. Jednak gry dla dzieci od https://modino.pl/gry są w ogóle super, bo takiego wyboru nie ma inny sklep. Moje dzieci uwielbiają jak zamawiam im kolejne nowe gry i chętnie spędzają wieczory grając, a nie oglądając bajki.
OdpowiedzUsuńHmm dokładnie ciekawa książka. Ogólnie ja staram się podchodzić trzeźwo do wyboru zabawek, bo przede wszystkim zależy mi na ich rozwoju. Dlatego staram się wybierać takie, które są edukacyjne itd. Chociażby teraz planuję zamówić dzieciom Auzou kreatywne zabawki, które są naprawdę świetnie wykonane i przyciągają uwagę dzieciaczków.
OdpowiedzUsuń