2018
rok był dobrym okresem dla klasyki angielskiej literatury dziecięcej
w Polsce: leżąca u jej podstaw "Mama Gęś" ukazała się
nakładem wydawnictwa Bajka w nowym przekładzie Małgorzaty
Strzałkowskiej (ilustracje Adama Pękalskiego), natomiast
wydawnictwo Media Rodzina opublikowało "Piotrusia Pana w
Ogrodach Kensingtońskich" w świeżym tłumaczeniu Aleksandry
Wieczorkiewicz i z ilustracjami polskiego artysty Marcina Minora.
Dzięki tym zaktualizowanym, nowoczesnym edycjom dziadkowie mogą
wspominać, jak wychowywano ich na podobnych (lub tych samych)
utworach, rodzicom zaś łatwiej będzie przemycić do dziecięcych
lektur dawny kanon – napisany współczesną polszczyzną.
Natomiast badacze rynku wydawniczego i przekładu literackiego
otrzymują impuls i pożywkę dla nowych analiz, projektów czy
innych przedsięwzięć.
Najnowsze
wydanie "Piotrusia Pana w Ogrodach Kensingtońskich" jest
publikacją pod każdym względem solidną i dopracowaną. Autorka
przekładu oprócz znakomicie przyswajalnego tekstu przygotowała
rozbudowane posłowie zawierające wyciąg z biografii Jamesa
Barriego, skróconą analizę jego twórczości oraz przegląd
problemów translatorycznych i merytorycznych, z którymi zetknęła
się przy pracy nad książką. Obszerny artykuł wiele wyjaśni
nawet specjalistom w dziedzinie literatury dziecięcej czy osobom
obeznanym w angielskiej kulturze, a co dopiero laikom, zwyczajnym
czytelnikom szukającym po prostu dobrej książki dla dzieci,
ewentualnie sięgającym po "Piotrusia Pana" z uwagi na
jego dużo popularniejsze i wielokrotnie ekranizowane przygody,
zatytułowane, zależnie od tłumaczenia, "Piotruś Pan",
"Piotruś Pan i Wendy" albo "Przygody Piotrusia Pana".
Bo "Piotruś Pan w Ogrodach Kensingtońskich" jest odrębną
i odmienną publikacją. To historia o tym, jak Piotruś stał się
Piotrusiem Panem i ile w nim z bożka Pana. Nie uważam jej za genezę
"Piotrusia Pana", ale za pierwszą, alternatywną wersję
najpopularniejszego utworu Jamesa Barriego. Tu nie ma Nibylandii,
pewne rodzeństwo pojawia się tylko w jednym epizodzie, Piotruś
jest bardziej niepokojący i zarazem wzbudza więcej współczucia,
bo nie znaliśmy dotąd nikogo równie samotnego, a tekst i
ilustracje przesiąknięte są nostalgią oraz symboliką, których
nie spodziewalibyśmy się po książce dla dzieci.
Czytelnikom
nieznającym wcześniej dziejów powstawania opowieści o Piotrusiu i
zaczynającym lekturę "Piotrusia Pana w Ogrodach
Kensingtońskich" od właściwego utworu, a nie od posłowia
tłumaczki (czyli tak jak ja), książka może się wydać
ekscentryczna, starodawna i umiarkowanie dziecięca. Wielu motywów i
sytuacji nie sposób zrozumieć bez wyjaśnień Aleksandry
Wieczorkiewicz lub wcześniej zdobytej wiedzy o pisarzu, parku, w
którym umieścił akcję utworu czy czasach i kulturze, w jakich
żył. Dla niektórych dzieci "Piotruś" może być
atrakcyjny tylko co kilka stron, pewne fragmenty wciągną małego
czytelnika i uniosą swoim czarem, ale inne okażą się dziwne,
ponure albo nawet straszne. Ja sama nie wiedziałam, jak
interpretować autorskie powroty do przestróg, obrazów oddzielenia
malutkiego dziecka od matki i tematu jego śmierci. Symboliczne
odniesienia często dominują tu nad przygodową akcją, czyniąc
czytanie przyjemniejszym dla badaczy, ale nudniejszym dla dzieci.
Obie grupy odbiorców będą natomiast usatysfakcjonowane szatą
graficzną oraz ogólnie poziomem i przystępnością formy
edytorskiej. Piękne ilustracje Marcina Minora sprawiają, że chce
się czytać dalej, nawet jeśli chwilowo tekst wydaje się zbyt
ciężki, czcionka i odstępy między wierszami są chyba
najkorzystniejsze z możliwych, a i kredowy papier, do którego
przyzwyczaiło nas wydawnictwo Media Rodzina w swoich nowych
wydaniach klasyki literatury dla dzieci i młodzieży, uprzyjemnia
lekturę. Proces czytania "Piotrusia Pana w Ogrodach
Kensingtońskich" to przeżycie ciekawe, oryginalne,
przypominające o źródłach wszelkich bajań i opowieści, których
słuchacz jest przez opowiadacza gładko wprowadzany, wciągany w
świat przedstawiony graniczący z rzeczywistością. Tak działał
folklor (literatura ustna), odwołując się do tego, co bliskie, ale
sięgając głębiej, tam, gdzie żyją dzikie stwory, istoty
mityczne i właśnie Piotruś Pan.
Oczywiście,
wiemy też dzięki temu, że Piotruś jest bardzo stary, ale ponieważ
zawsze jest w tym samym wieku, nie ma to właściwie większego
znaczenia. Liczy sobie dokładnie tydzień życia i chociaż urodził
się tak dawno temu, nigdy jeszcze nie obchodził urodzin i nie ma
też większych szans na to, żeby kiedykolwiek zaczął je
obchodzić. Powód tego jest taki, że kiedy Piotruś miał siedem
dni, uciekł od bycia człowiekiem: wyfrunął przez okno i poleciał
z powrotem do Ogrodów Kensingtońskich.
Jeśli
wydaje się wam, że Piotruś był jedynym dzieckiem, które chciało
uciec, to znaczy że kompletnie zapomnieliście, jak to było, kiedy
sami byliście jeszcze zupełnie mali. Gdy opowiadałem Davidowi po
raz pierwszy tę historię, był święcie przekonany, że nigdy nie
próbował ucieczki, więc kazałem mu przycisnąć ręce do skroni i
intensywnie wmyślić się w przeszłość, a kiedy wmyślił się
już intensywnie, a nawet bardzo intensywnie, przypomniał sobie
dokładnie, że we wczesnym dzieciństwie mocno pragnął powrócić
na wierzchołki drzew. Za tym wspomnieniem nadpłynęły inne: o tym,
jak leżąc w łóżeczku, planował wymknąć się, gdy tylko jego
mama zaśnie, i o tym, jak pewnego razu złapała go za piętę, gdy
był już w połowie komina. Wszystkie dzieci mogłyby przywołać
takie wspomnienia, gdyby tylko mocno przycisnęły ręce do skroni.
Naturalne jest bowiem, że skoro tak długo były ptakami, przez
pierwsze tygodnie, zanim staną się ludźmi, są jeszcze trochę
dzikie i mają łaskotki w okolicach łopatek, spod których jeszcze
niedawno wyrastały im skrzydła. Przynajmniej tak opowiada mi David.
Piotruś wybiera życie z ptakami,
tymi "zwyczajnymi" i innymi, które kiedyś staną się
dziećmi. Mieszka na wyspie, przez Salomona, najmądrzejszego z
kruków, zostaje określony jako Między-i-Pomiędzy, bo nie należy
ani do świata ludzkiego, ani do ptaków, ani do wróżek i elfów.
Te ostatnie uciekają na jego widok, skrywając tajemnice i piękno
nocnych Ogrodów Kensingtońskich.
Lecz
czasami, gdy Piotruś siadał na brzegu i przygrywał pięknie na
swojej fletni, nachodziły go smutne myśli, a wtedy muzyka również
stawała się smutna; powodem tego smutku było to, że nie mógł
dostać się do Ogrodów, chociaż widział je pod łukowym
sklepieniem mostku.
Wymarzona
kraina elfów w końcu stanie się domem Piotrusia Pana, ale
wcześniej na różne fantastyczne sposoby będzie on próbował
przedostać się z wyspy do Ogrodów. Ilustracje Marcina Minora
pokazujące lot latawcem w wirze ptasich skrzydeł czy nocny rejs
podczas parkowego sztormu, odbywany w gnieździe skleconym przez
drozdy, albo ich wynagradzanie poprzez podział banknotu "na
drobne" – łatwiej zrozumieć, polubić i zapamiętać te
piękne obrazy niż sam tekst książki. Nieco mroczne i filozoficzne
partie opowieści prowadzą do kolorowych rozbłysków towarzyszących
zabawom z wróżkami. Tu już każde dziecko poczuje się dobrze, a
potem dojdzie jeszcze wątek przenikania dzieci odwiedzających
Ogrody Kensingtońskie do ukrytego na co dzień nocnego świata
elfów. Dodatkowo z tymi małymi istotkami przybywa w książce
humoru.
Jedną
z podstawowych różnic pomiędzy nami a nimi jest to, że wróżki i
elfy nigdy nie robią niczego pożytecznego. W chwili gry pierwsze
dziecko roześmiało się po raz pierwszy, jego śmiech rozsypał się
w miliony drobinek, a wokół niego zaroiło się od wróżek i
elfów. Stąd się właśnie wzięły. Widzicie, wróżki i elfy
wyglądają zazwyczaj, jakby były okropnie zajęte i nie miały ani
minutki do stracenia, ale gdybyście tak zapytali, co właściwie
robią, nie potrafiłyby wam odpowiedzieć. Tak naprawdę są bowiem
strasznie niemądre i wszystko, co robią, robią tylko na niby. Mają
na przykład listonosza, który zjawia się ze swoją małą torbą
wyłącznie w święta Bożego Narodzenia. Mają wspaniałe szkoły,
w których jednak niczego się nie uczą, ponieważ zawsze dzieje się
tak, że najmłodsze dziecko, jako najważniejsza osoba, zostaje
wybrane na nauczyciela, a gdy tylko sprawdzi obecność, cała klasa
wychodzi na spacer i nigdy nie wraca do szkoły. To bardzo
charakterystyczne, że w rodzinach wróżek i elfów najmłodsze
dziecko jest zawsze najważniejszą osobą i zazwyczaj zostaje
księciem lub księżniczką. Dzieci pamiętają o tym i sądzą, że
tak samo musi być w świecie ludzi – właśnie dlatego robią się
takie nieznośne, gdy zauważą, że ich mama ukradkiem ozdabia
kołyskę nowymi falbankami.
O
pokój dziecka i całą aurę dzieciństwa w czasach Jamesa Matthew
Barriego dbała matka, ojciec nie należał do symboli i wspomnień
najmłodszych lat, niemal lub wcale nie gościł więc w książkach
przeznaczonych dla maluchów i starszaków. Zabawy i spacery odbywają
się jednak nie pod okiem matki, tylko ayah, niań, osób rówieśnikom
mojego syna (a tym bardziej malutkich bratanków) właściwie
nieznanych. Zamiar uwspółcześnienia języka autora, zdradzony
przez tłumaczkę w posłowiu, nie obejmuje realiów opowieści, co
jest oczywiście słuszną decyzją, bo tak głęboka ingerencja w
oryginalny tekst byłaby wbrew standardom nowoczesnego przekładu.
Mimo ogólnej starodawności, wręcz archaiczności "Piotrusia
Pana w Ogrodach Kensingtońskich", w dużej mierze jest to
lektura wdzięczna i magiczna, w tym dziecięcym postrzeganiu, które
trochę jeszcze pamiętam. W moich wspomnieniach pozostało kilka
książek, które nie do końca rozumiałam, ale uwielbiałam do nich
wracać, trochę tak, jak bywało z zagranicznymi hitami muzyki
rozrywkowej – śpiewało się je własnymi "angielskimi"
lub "hiszpańskimi" ("Lambada"!) słowami, z
akcentem, którego nie rozumiał nikt poza nami, ale nie było
istotne, o co chodzi, tylko jak się przeżywa. Najważniejszy był
klimat i tak właśnie dzieci będą odbierać "Piotrusia"
Aleksandry Wieczorkiewicz i Marcina Minora.
Bożena
Itoya
James
Matthew Barrie, Piotruś Pan w Ogrodach Kensingtońskich, ilustrował
Marcin Minor, przekład i posłowie Aleksandra Wieczorkiewicz, Media
Rodzina Poznań 2018.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz