cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

niedziela, 5 maja 2019

Piotruś Pan w Ogrodach Kensingtońskich


2018 rok był dobrym okresem dla klasyki angielskiej literatury dziecięcej w Polsce: leżąca u jej podstaw "Mama Gęś" ukazała się nakładem wydawnictwa Bajka w nowym przekładzie Małgorzaty Strzałkowskiej (ilustracje Adama Pękalskiego), natomiast wydawnictwo Media Rodzina opublikowało "Piotrusia Pana w Ogrodach Kensingtońskich" w świeżym tłumaczeniu Aleksandry Wieczorkiewicz i z ilustracjami polskiego artysty Marcina Minora. Dzięki tym zaktualizowanym, nowoczesnym edycjom dziadkowie mogą wspominać, jak wychowywano ich na podobnych (lub tych samych) utworach, rodzicom zaś łatwiej będzie przemycić do dziecięcych lektur dawny kanon – napisany współczesną polszczyzną. Natomiast badacze rynku wydawniczego i przekładu literackiego otrzymują impuls i pożywkę dla nowych analiz, projektów czy innych przedsięwzięć.
Najnowsze wydanie "Piotrusia Pana w Ogrodach Kensingtońskich" jest publikacją pod każdym względem solidną i dopracowaną. Autorka przekładu oprócz znakomicie przyswajalnego tekstu przygotowała rozbudowane posłowie zawierające wyciąg z biografii Jamesa Barriego, skróconą analizę jego twórczości oraz przegląd problemów translatorycznych i merytorycznych, z którymi zetknęła się przy pracy nad książką. Obszerny artykuł wiele wyjaśni nawet specjalistom w dziedzinie literatury dziecięcej czy osobom obeznanym w angielskiej kulturze, a co dopiero laikom, zwyczajnym czytelnikom szukającym po prostu dobrej książki dla dzieci, ewentualnie sięgającym po "Piotrusia Pana" z uwagi na jego dużo popularniejsze i wielokrotnie ekranizowane przygody, zatytułowane, zależnie od tłumaczenia, "Piotruś Pan", "Piotruś Pan i Wendy" albo "Przygody Piotrusia Pana". Bo "Piotruś Pan w Ogrodach Kensingtońskich" jest odrębną i odmienną publikacją. To historia o tym, jak Piotruś stał się Piotrusiem Panem i ile w nim z bożka Pana. Nie uważam jej za genezę "Piotrusia Pana", ale za pierwszą, alternatywną wersję najpopularniejszego utworu Jamesa Barriego. Tu nie ma Nibylandii, pewne rodzeństwo pojawia się tylko w jednym epizodzie, Piotruś jest bardziej niepokojący i zarazem wzbudza więcej współczucia, bo nie znaliśmy dotąd nikogo równie samotnego, a tekst i ilustracje przesiąknięte są nostalgią oraz symboliką, których nie spodziewalibyśmy się po książce dla dzieci.
Czytelnikom nieznającym wcześniej dziejów powstawania opowieści o Piotrusiu i zaczynającym lekturę "Piotrusia Pana w Ogrodach Kensingtońskich" od właściwego utworu, a nie od posłowia tłumaczki (czyli tak jak ja), książka może się wydać ekscentryczna, starodawna i umiarkowanie dziecięca. Wielu motywów i sytuacji nie sposób zrozumieć bez wyjaśnień Aleksandry Wieczorkiewicz lub wcześniej zdobytej wiedzy o pisarzu, parku, w którym umieścił akcję utworu czy czasach i kulturze, w jakich żył. Dla niektórych dzieci "Piotruś" może być atrakcyjny tylko co kilka stron, pewne fragmenty wciągną małego czytelnika i uniosą swoim czarem, ale inne okażą się dziwne, ponure albo nawet straszne. Ja sama nie wiedziałam, jak interpretować autorskie powroty do przestróg, obrazów oddzielenia malutkiego dziecka od matki i tematu jego śmierci. Symboliczne odniesienia często dominują tu nad przygodową akcją, czyniąc czytanie przyjemniejszym dla badaczy, ale nudniejszym dla dzieci. Obie grupy odbiorców będą natomiast usatysfakcjonowane szatą graficzną oraz ogólnie poziomem i przystępnością formy edytorskiej. Piękne ilustracje Marcina Minora sprawiają, że chce się czytać dalej, nawet jeśli chwilowo tekst wydaje się zbyt ciężki, czcionka i odstępy między wierszami są chyba najkorzystniejsze z możliwych, a i kredowy papier, do którego przyzwyczaiło nas wydawnictwo Media Rodzina w swoich nowych wydaniach klasyki literatury dla dzieci i młodzieży, uprzyjemnia lekturę. Proces czytania "Piotrusia Pana w Ogrodach Kensingtońskich" to przeżycie ciekawe, oryginalne, przypominające o źródłach wszelkich bajań i opowieści, których słuchacz jest przez opowiadacza gładko wprowadzany, wciągany w świat przedstawiony graniczący z rzeczywistością. Tak działał folklor (literatura ustna), odwołując się do tego, co bliskie, ale sięgając głębiej, tam, gdzie żyją dzikie stwory, istoty mityczne i właśnie Piotruś Pan.

Oczywiście, wiemy też dzięki temu, że Piotruś jest bardzo stary, ale ponieważ zawsze jest w tym samym wieku, nie ma to właściwie większego znaczenia. Liczy sobie dokładnie tydzień życia i chociaż urodził się tak dawno temu, nigdy jeszcze nie obchodził urodzin i nie ma też większych szans na to, żeby kiedykolwiek zaczął je obchodzić. Powód tego jest taki, że kiedy Piotruś miał siedem dni, uciekł od bycia człowiekiem: wyfrunął przez okno i poleciał z powrotem do Ogrodów Kensingtońskich.
Jeśli wydaje się wam, że Piotruś był jedynym dzieckiem, które chciało uciec, to znaczy że kompletnie zapomnieliście, jak to było, kiedy sami byliście jeszcze zupełnie mali. Gdy opowiadałem Davidowi po raz pierwszy tę historię, był święcie przekonany, że nigdy nie próbował ucieczki, więc kazałem mu przycisnąć ręce do skroni i intensywnie wmyślić się w przeszłość, a kiedy wmyślił się już intensywnie, a nawet bardzo intensywnie, przypomniał sobie dokładnie, że we wczesnym dzieciństwie mocno pragnął powrócić na wierzchołki drzew. Za tym wspomnieniem nadpłynęły inne: o tym, jak leżąc w łóżeczku, planował wymknąć się, gdy tylko jego mama zaśnie, i o tym, jak pewnego razu złapała go za piętę, gdy był już w połowie komina. Wszystkie dzieci mogłyby przywołać takie wspomnienia, gdyby tylko mocno przycisnęły ręce do skroni. Naturalne jest bowiem, że skoro tak długo były ptakami, przez pierwsze tygodnie, zanim staną się ludźmi, są jeszcze trochę dzikie i mają łaskotki w okolicach łopatek, spod których jeszcze niedawno wyrastały im skrzydła. Przynajmniej tak opowiada mi David.

Piotruś wybiera życie z ptakami, tymi "zwyczajnymi" i innymi, które kiedyś staną się dziećmi. Mieszka na wyspie, przez Salomona, najmądrzejszego z kruków, zostaje określony jako Między-i-Pomiędzy, bo nie należy ani do świata ludzkiego, ani do ptaków, ani do wróżek i elfów. Te ostatnie uciekają na jego widok, skrywając tajemnice i piękno nocnych Ogrodów Kensingtońskich.

Lecz czasami, gdy Piotruś siadał na brzegu i przygrywał pięknie na swojej fletni, nachodziły go smutne myśli, a wtedy muzyka również stawała się smutna; powodem tego smutku było to, że nie mógł dostać się do Ogrodów, chociaż widział je pod łukowym sklepieniem mostku.

Wymarzona kraina elfów w końcu stanie się domem Piotrusia Pana, ale wcześniej na różne fantastyczne sposoby będzie on próbował przedostać się z wyspy do Ogrodów. Ilustracje Marcina Minora pokazujące lot latawcem w wirze ptasich skrzydeł czy nocny rejs podczas parkowego sztormu, odbywany w gnieździe skleconym przez drozdy, albo ich wynagradzanie poprzez podział banknotu "na drobne" – łatwiej zrozumieć, polubić i zapamiętać te piękne obrazy niż sam tekst książki. Nieco mroczne i filozoficzne partie opowieści prowadzą do kolorowych rozbłysków towarzyszących zabawom z wróżkami. Tu już każde dziecko poczuje się dobrze, a potem dojdzie jeszcze wątek przenikania dzieci odwiedzających Ogrody Kensingtońskie do ukrytego na co dzień nocnego świata elfów. Dodatkowo z tymi małymi istotkami przybywa w książce humoru.

Jedną z podstawowych różnic pomiędzy nami a nimi jest to, że wróżki i elfy nigdy nie robią niczego pożytecznego. W chwili gry pierwsze dziecko roześmiało się po raz pierwszy, jego śmiech rozsypał się w miliony drobinek, a wokół niego zaroiło się od wróżek i elfów. Stąd się właśnie wzięły. Widzicie, wróżki i elfy wyglądają zazwyczaj, jakby były okropnie zajęte i nie miały ani minutki do stracenia, ale gdybyście tak zapytali, co właściwie robią, nie potrafiłyby wam odpowiedzieć. Tak naprawdę są bowiem strasznie niemądre i wszystko, co robią, robią tylko na niby. Mają na przykład listonosza, który zjawia się ze swoją małą torbą wyłącznie w święta Bożego Narodzenia. Mają wspaniałe szkoły, w których jednak niczego się nie uczą, ponieważ zawsze dzieje się tak, że najmłodsze dziecko, jako najważniejsza osoba, zostaje wybrane na nauczyciela, a gdy tylko sprawdzi obecność, cała klasa wychodzi na spacer i nigdy nie wraca do szkoły. To bardzo charakterystyczne, że w rodzinach wróżek i elfów najmłodsze dziecko jest zawsze najważniejszą osobą i zazwyczaj zostaje księciem lub księżniczką. Dzieci pamiętają o tym i sądzą, że tak samo musi być w świecie ludzi – właśnie dlatego robią się takie nieznośne, gdy zauważą, że ich mama ukradkiem ozdabia kołyskę nowymi falbankami.

O pokój dziecka i całą aurę dzieciństwa w czasach Jamesa Matthew Barriego dbała matka, ojciec nie należał do symboli i wspomnień najmłodszych lat, niemal lub wcale nie gościł więc w książkach przeznaczonych dla maluchów i starszaków. Zabawy i spacery odbywają się jednak nie pod okiem matki, tylko ayah, niań, osób rówieśnikom mojego syna (a tym bardziej malutkich bratanków) właściwie nieznanych. Zamiar uwspółcześnienia języka autora, zdradzony przez tłumaczkę w posłowiu, nie obejmuje realiów opowieści, co jest oczywiście słuszną decyzją, bo tak głęboka ingerencja w oryginalny tekst byłaby wbrew standardom nowoczesnego przekładu. Mimo ogólnej starodawności, wręcz archaiczności "Piotrusia Pana w Ogrodach Kensingtońskich", w dużej mierze jest to lektura wdzięczna i magiczna, w tym dziecięcym postrzeganiu, które trochę jeszcze pamiętam. W moich wspomnieniach pozostało kilka książek, które nie do końca rozumiałam, ale uwielbiałam do nich wracać, trochę tak, jak bywało z zagranicznymi hitami muzyki rozrywkowej – śpiewało się je własnymi "angielskimi" lub "hiszpańskimi" ("Lambada"!) słowami, z akcentem, którego nie rozumiał nikt poza nami, ale nie było istotne, o co chodzi, tylko jak się przeżywa. Najważniejszy był klimat i tak właśnie dzieci będą odbierać "Piotrusia" Aleksandry Wieczorkiewicz i Marcina Minora.
Bożena Itoya

James Matthew Barrie, Piotruś Pan w Ogrodach Kensingtońskich, ilustrował Marcin Minor, przekład i posłowie Aleksandra Wieczorkiewicz, Media Rodzina Poznań 2018.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz