"–
Nie chciałabym mieć go w swoim pokoju, nie mogłabym zasnąć.
– On
jest namalowany po to, żeby Cię obudzić."
Piotr
Barsony, wychodząc od słynnego obrazu Leonarda da Vinci, podjął
zabawę z wielkimi postaciami światowego malarstwa. Konwencja
książki na początku skojarzyła mi się z ulubionym fragmentem
podręcznika do języka polskiego dla szkół średnich – cyklem
parodii Juliana Tuwima, z "Jak Wyspiański napisałby wiersz
Wlazł kotek na płotek" na czele. Mona Liza jest dla
Barsony'ego właśnie kotkiem na płotku.
W
omawianej publikacji Gioconda występuje bowiem w wielu, często
zupełnie odmiennych odsłonach, "wchodząc" w rolę muzy
impresjonizmu, ekspresjonizmu, kubizmu, abstrakcjonizmu, szkoły
paryskiej, suprematyzmu, konstruktywizmu, pop-artu, nowego realizmu
czy minimalizmu, a nawet sztuki ulicy. "Historie Mona Lizy"
w warstwie plastycznej nie są jednak parodiami, raczej grą,
edukacyjną zabawą ze stylami i konwencjami, a w połączeniu z
tekstem stają się pochwałą malarstwa, wyrazem i przekazem
miłości, szacunku oraz głębokiego zrozumienia dla tej sztuki.
"–
Czy to znaczy, że malarstwo już się skończyło?
– Skąd!
Malarstwo nie może się skończyć, ono stanowi nieodłączną część
ludzkości od czasów prehistorycznych. Ale wtedy właśnie narodziło
się coś nowego, sztuka przestała być wyłącznie sprawą
siatkówki oka.
– Co
to znaczy?
– To
znaczy, że sztuka stała się czystym myśleniem, rzemieślnicza
sprawność artysty i umiejętność malowania tego, co widzi oko,
przestały być konieczne. Odtąd artyści, którzy pójdą śladem
Duchampa, powinni być inteligentni...
– I
zabawni."
Książka
w prosty, zrozumiały, ale zarazem profesjonalny sposób wyjaśnia
sens poszczególnych kierunków i stylów w historii malarstwa. Forma
dialogu bardzo ułatwia i uatrakcyjnia lekturę dzieciom, oczywiście
tym starszym, bo wydawca poleca "Historie Mona Lizy" dla
czytelników w wieku powyżej 10 lat. Mniej więcej ich rówieśniczką
wydaje się być rozmówczyni malarza, w naturalny i
charakterystyczny dla dzieci sposób komentująca kolejne ujęcia
Giocondy: "Był trochę zwariowany" (Malewicz), "Jakaś
nabazgrana ta Mona Liza" (Kadinsky), "Ona straszy"
(Dix), "Gdy ona się krzywi albo przeraża, to jest
ekspresjonistyczna", "Przez jej twarz widać pejzaż"
(Picaba), "Och, jaka ona brzydka! Czy zobaczymy jeszcze ładne
Mona Lizy?" (Bacon), "Ta Mona Liza jest podarta"
(Klein). Takie świeże, przyziemne spojrzenie na sztukę umożliwia
młodemu czytelnikowi odetchnięcie: uff, nie tylko ja to tak
odbieram. To ważne, bo żaden laik nie wytrzyma długo akademickich
wywodów.
Mój
dziewięcioletni syn przeczytał całość z zacięciem zazwyczaj
zarezerwowanym tylko dla beletrystyki, choć dotąd był jedynie
okazjonalnym miłośnikiem wybranych dziedzin sztuk plastycznych i
nie miał pojęcia o większości omawianych przez Piotra Barsony'ego
zagadnień, nurtów czy artystów. Teraz wie znacznie więcej, a
wiedzę tę zawdzięcza nie tylko wielkim ilustracjom, ale i
niezwykle plastycznemu językowi autora.
"–
Picasso namalował profil, który zwraca się do nas przodem. On umie
obracać głowami.
– Pejzaż
w tle przypomina kwadraciki Cézanne'a.
–
Rzeczywiście. Jako młodzi ludzie
Picasso i jego przyjaciel, także malarz, Georges Braque (1882–1963),
zwiedzili razem wielką wystawę malarstwa Cézanne'a w Paryżu.
Wyszli z niej rozentuzjazmowani:
PICASSO:
No i co powiesz?
BRAQUE:
Sprytny pomysł na malowanie różnych planów.
PICASSO:
Można to robić lepiej.
BRAQUE:
Chcesz powiedzieć, że można malować obiekty z kilku różnych
ujęć jednocześnie?
PICASSO:
Tak. Jakbyśmy obchodzili dokoła sześcian, czyli kubik.
BRAQUE:
Idziemy do twojej pracowni czy do mojej?
PICASSO:
Do mojej.
– Ty
też tam byłeś, tato?
– Nie,
ale mogę sobie wyobrazić, jak ci dwaj wielcy malarze zainspirowani
pracami Cézanne'a próbowali pójść jeszcze dalej i przedstawić
model z wszystkich stron jednocześnie, tak jakby obracali dokoła
kostkę (kubik), żeby pokazać wszystkie płaszczyzny. Nazwano ich
zresztą kubistami."
Publikacja
zawiera wiele danych biograficznych, zarazem dyskretnie informuje o
kulturze danego okresu i regionu świata, a nawet o emocjach,
przekonaniach, stanach "duchowych" i sposobach ich
wyrażania. W kilku zdaniach dowiadujemy się, jakim człowiekiem był
malarz, jak patrzył na świat, co chciał osiągnąć swoim
malarstwem.
"–
To jest Mona Liza niemieckiego malarza ekspresjonisty Ottona Dixa.
–
Chciałoby się powiedzieć, że to
jest śmierć.
– Ten
obraz wyrażał to, co czuli artyści wobec okropieństw wojen
dawnych i przyszłych."
Przekaz
jest silny, bo nie każdy twórca został przedstawiony w jednakowy
sposób, opis artysty jest właściwie determinowany przez rozmowę o
sztuce, będącą treścią książki, a nie odwrotnie. W "Historiach
Mona Lizy" nie znajdziemy rutyny, choć podróż po malarstwie
jest uporządkowana chronologicznie i gatunkowo.
Barsony
nie planował zamknąć w jednej książce całej historii malarstwa
i oczywiście tego nie dokonał. Jego ujęcie jest subiektywne,
koncepcja plastyczna i realizacja książki wydały się nam i naszym
znajomym zabawne, sprytne, a nawet fascynujące. Autor nie
przygotował publikacji w pełni samodzielne. Wydawca podaje, że
Piotr Barsony jest twórcą tekstu i obrazów, natomiast książka
powstała na podstawie pomysłu Nadine Nieszawer, a dwie inne osoby
zajęły się nadzorem artystycznym (Sandrine Granon i Stéphanie
Aguado).
Nie
zamierzam idealizować omawianej publikacji, muszę więc zaznaczyć,
że tekst miejscami był dla syna zbyt skondensowany, przepełniony
informacjami historycznymi: porównaniami artystów, odniesieniami,
nazwiskami. Cóż, jest młodszy niż planowany odbiorca, ale
równocześnie nikt go do tej lektury nie zmuszał. Sięgnął po
"Historie Mona Lizy" z własnej woli, niemal
zahipnotyzowany barwami i oryginalnością publikacji, a powyższa
uwaga była właściwie jedyną krytyczną, jaką wyraził (zresztą
ja jej nie podzielam).
Dla
dziewięciolatka pewnym (niewielkim) problemem okazał się również
brak konsekwencji w ułożeniu tekstu – na niektórych stronach w
jednej, na innych w dwóch lub trzech kolumnach. Mój syn chwilami
się gubił, przez ułamek sekundy nie wiedział, gdzie znajduje się
kontynuacja przerwanego "rozdziału". Trudno mu się
dziwić, dzieci w tym wieku raczej nie czytują książek z kilkoma
kolumnami na stronie, ani takich, gdzie rozmieszczenie tekstu zmienia
się na poszczególnych stronach.
Wracając
do porównania Piotra Barsony'ego z Julianem Tuwimem, polski poeta
nie posunął się do sparodiowania samego siebie, a francuski malarz
owszem, zaprezentował również własny "metaportret".
"Historie Mona Lizy" kończą się mądrymi słowami,
opowieścią o technice malarskiej autora książki i jej ciekawym
ujęciem w formie kolejnego portretu Giocondy (choć nie mnie oceniać
wartość artystyczną poszczególnych wariacji na temat Mona Lizy).
Taka autoprezentacja nie wydaje mi się przejawem pychy, ale dobrym,
stosownym zakończeniem autorskiego projektu. Piotr Barsony dedykował
swoją książkę córce, sam namalował wszystkie
"obrazo-ilustracje", interpretacja własnego malarstwa
dodaje publikacji autentyzmu i humoru.
Książkę
Barsony'ego wyobrażam sobie zarówno jako uzupełnienie, jak i
wprowadzenie (albo bardzo wczesne preludium) do szkolnej nauki
historii sztuki. Poza wartością merytoryczną, jest to też ładna,
wielkoformatowa publikacja, ciesząca oko czytelnika w każdym wieku.
Nie mogę się doczekać, kto wyrośnie z osób bawiących się
"Historiami Mona Lizy" w wieku niemowlęcym, przedszkolnym,
wczesnoszkolnym. Istnieje szansa, że mali przeglądacze szalonych
Mona Liz rozkwitną jako artystyczne dusze, otwarte umysły,
obserwatorzy i krytycy kultury oraz jej twórcy, wynalazcy nowych
mostów między różnymi dziedzinami sztuki.
"–
Może pewnego dnia uczonym uda się znaleźć ekwiwalentne kolory i
dźwięki.
– Będzie
można słuchać muzyki Kadinsky'ego?
– Może
i tak, kiedyś."
Oczywiście
obcowanie z tą książką stanowi dopiero początek przygody z
malarstwem, wszystkim jego młodym wielbicielom (a może adeptom?)
polecam snucie się po korytarzach wszelkich dostępnych galerii i
muzeów, bo, jak stwierdza Piotr Barsony, "Można TO
zobaczyć tylko na dużych obrazach, w muzeach. Zresztą w ogóle
malarstwo należy oglądać w oryginale." [wyróżnienie –
B.I.]
Bożena
Itoya
Piotr
Barsony, Historie Mona Lizy, tłumaczenie: Jolanta Kozłowska, Joanna
Woyciechowska, Muchomor, Warszawa 2015.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz