cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

niedziela, 26 sierpnia 2018

O powadze dzieciństwa


André Stern, autor i dziennikarz, syn cenionego badacza sztuki Arno Sterna, został swoistym celebrytą w środowisku zwolenników edukacji alternatywnej. Jego historia zyskała popularność za pośrednictwem filmu "Alfabet" oraz przede wszystkim poprzez autobiograficzną książkę "...I nigdy nie chodziłem do szkoły", wydaną przez Wydawnictwo Element. Opowiadał w niej w porywający sposób o swoich dziecięcych i młodzieńczych latach, o niezliczonych godzinach spędzonych na podążaniu za pasją, o zdobywaniu wiedzy, które przychodziło naturalnie, napędzane dziecięcym zachwytem i niezakłócane przez zajęcia szkolne. Oraz o bezgranicznym zaufaniu, jakim obdarzyli go rodzice.

Swoistą kontynuacją tej opowieści jest książka "Zabawa", efekt obserwacji dzieci Sterna - Antonina i Beniamina, obu oczywiście wychowywanych w domu - i jego refleksje na temat istoty i miejsca zabawy w życiu młodego człowieka. André zachwyca się niepowstrzymaną dociekliwością starszego syna, jego nieskrępowaną wyobraźnią i kreatywnością, wrażliwością i spokojem, z jakim wchodzi w relacje międzyludzkie. Obserwuje też młodszego Beniamina przy pierwszych próbach odkrywania świata. Urzeka ciepły język, jakim opisuje ich poczynania - podobnie jak w innych dziedzinach, André Stern-ojciec wymyka się jakimkolwiek stereotypom.

Książka, zawierająca też rozdziały napisane przez ojca André, Arno Sterna, oraz innych badaczy i specjalistów zainteresowanych edukacją, jest pochwałą zabawy jako naturalnej i najskuteczniejszej formy nauki. André nie jest dydaktykiem (raczej antydydaktykiem), nie uczy, jak uczyć, a raczej na przykładach pokazuje, jak może wyglądać dobre, niezakłócone przez dorosłych dzieciństwo i rozwój dziecka zgodnie z jego własnym temperamentem i osobowością. Dzieciństwo młodego Antonina jest dla niego niewyczerpanym źródłem inspiracji, a dla czytelnika - przypomnieniem, jak istotnym i poważnym zajęciem w życiu dziecka jest zabawa. Książka jest też apelem, aby dorośli traktowali dzieci poważnie. Na samym początku lektury rzuciło mi się w oczy zdjęcie małego Antonina na okładce i spinka, którą ma we włosach. Duża, dorosła spinka bez ozdób. Dopiero w trakcie lektury zrozumiałam, że niedziecinność tej spinki to wyraz filozofii wychowania Sterna.

"Zabawa nie ma na celu wyprodukowania czegokolwiek. To przeżywanie danej chwili bez myślenia o "potem". Zabawa ma być jedynie przyjemnym procesem, niezależnym od zewnętrznych oczekiwań, wolnym od oceniania" - pisze Arno Stern. Kiedy czytałam o zabawach Antonina, przychodziło mi na myśl dzieciństwo Richarda Feynmana, genialnego fizyka noblisty, które opisywał w "Pan raczy żartować, panie Feynman". Richard nie zatracił ducha zabawy przez całe swoje życie, co odpowiadało zapewne za jego niesamowitą kreatywność i późniejsze osiągnięcia. Dla André Sterna podtrzymanie tego płomienia jest istotą wychowania.

Jako matka dzieci zrywanych codziennie rano z łóżek i prowadzonych do przedszkola i żłobka (podczas gdy sama przeżyłam wczesne dzieciństwo w modelu unschoolingowym), a w wolnych chwilach zaczytująca się w książkach o edukacji alternatywnej, mam do książek Sterna bardzo niejednoznaczny stosunek. Z jednej strony dokładnie wiem, o czym mówi, i mogę na pęczki wymieniać cudowne chwile, jakie przeżyłam, zatracając się bez reszty w jakiejś aktywności, nieniepokojona przez dorosłych. Szczerze żałuję, że pozbawiam moje dzieci tej nieskrępowanej swobody. Jednocześnie nie można zaprzeczyć, że dzieciństwo według Sterna nie może służyć za przykład dla większości zwyczajnych rodziców, którzy nie mają ani takich warunków lokalowych, ani wsparcia rodziny z ogromnym zapleczem kulturowym, gotowej zaangażować się w towarzyszenie dziecku w odkrywaniu świata. Kiedy André mówi o niezliczonych spotkaniach z interesującymi ludźmi, których doświadcza dziecko nieplacówkowe, mam ochotę przypomnieć mu, że dzisiejsze miejskie dzieci bardzo są często całkowicie pozbawione swojej wioski.

Nie do końca przekonuje mnie też przyjęty przez Sterna model podążania za dzieckiem przy jednoczesnym unikaniu roli przewodnika. Jestem pewna, że dziecko pozostawione samo sobie nie próżnuje i z entuzjazmem zgłębia obszary wiedzy, które odkrywa, ale kiedy nie ma się szerszej perspektywy, jest to jednak błądzenie po omacku. Nie twierdzę, że to zły model - samodzielne odkrywanie rzeczywistości jest oczywiście fascynujące - jednak nie widzę niczego złego w roli dorosłego-przewodnika obserwującego dziecko i wskazującego mu dziedziny, które mogłyby je zainteresować. Podobnie jak w dostarczaniu pomocy dydaktycznych, które przecież w niczym nie naruszają bezpośredniej więzi dorosłego z dzieckiem.

Przez karty książki przebija też wyraźnie negatywny stosunek autora do placówek i dzieci placówkowych. Oczywiste jest, że Stern nie będzie wygłaszał peanów na temat przedszkoli, gdyż jego styl wychowania stoi w całkowitej opozycji do nich. Jednak są momenty, kiedy mruczę pod nosem: "André, nie przesadzasz trochę?". Pisze chociażby: "Trzyletnie dziecko potrafi zrobić wiele, jeśli mu się na to pozwala. Ale gdy się postanawia zamknąć je w przedszkolu bądź szkole, odbiera mu się w ten sposób różne doświadczenia, niezliczone zabawy i wzbogacające spotkania". Wiem, o co Sternowi chodzi, zgadzam się. Ale przedszkole nie jest czarną dziurą czy komorą hibernacyjną, do której wrzucamy dzieci. Tu też mają miejsce niezliczone zabawy, wzbogacające spotkania, tu też dzieci wpadają we flow. Prawda, często się im w tym aktywnie przeszkadza, prawda, ich aktywności są oderwane od życia, ale jednak wracają do domu z bagażem nowych doświadczeń.

Rozbawiła mnie też anegdota, sugerująca, że to placówki odpowiedzialne są za agresywne zachowania dzieci. "Niedawno przyszedł do nas ktoś z czteroletnim chłopcem, który chodzi obecnie do przedszkola (...). Antonin podszedł do niego, żeby go przywitać (...). Chłopczyk wyszedł mu naprzeciw i pchnął go tak brutalnie, że Antonin upadł. Dobry przykład, wyraźnie pokazujący, jak działa owa słynna socjalizacja - podstawowa rola szkoły". Każdy rodzic rodzeństwa przyzna, że przepychanki między dziećmi to nie jest domena szkoły.

Stern krytykuje też szkolne "zakuć, zdać, zapomnieć". Uważa taką naukę za zupełnie bezzasadną. "Uczenie się i zapominanie cieszą się społecznym uznaniem. Nieuczenie się czegoś w ogóle - wręcz przeciwnie. Przy czym obie osoby (...) nie różnią się w tym momencie niczym - jedna i druga nie mają pojęcia o geometrii przestrzennej". I tu ponownie muszę się ze Sternem nie zgodzić. Nawet jeśli nie pamiętam, jak się liczyło pochodne, wiem, że istnieją i do czego służą. Nawet jeśli nienawidziłam w dzieciństwie historii i wpadała mi ona jednym uchem, a wypadała drugim, został w mi głowie jakiś zarys tego, jakie były dzieje świata. Nawet jeśli nigdy nie przypadła mi do gustu geografia, gdzieś tam telepią mi się w głowie fakty i nazwy, które stanowią dziś punkty zaczepienia. "Ach, tak, uczyłam się kiedyś o tym" - to nie jest kwestia zupełnie pozbawiona wartości. Oczywiście zasadne jest pytanie, czy dla tej sieci mglistych punktów zaczepienia (niech rękę podniesie osoba, dla której materiał szkolny nie jest w większości mglistym wspomnieniem) warto tracić dużą część dzieciństwa i czy nie warto by tego czasu spożytkować na podążanie za tym, co rzeczywiście wzbudza w nas entuzjazm (i czego w efekcie tak łatwo nie zapomnimy). Ale czy odpowiedź to twarde "nie warto" przebijające przez każde zdanie książki Sterna, nie jestem do końca przekonana. Może moje myślenie jest jeszcze zbyt uszkolnione.

Dla mnie osobiście najciekawszym elementem myślenia Sterna o wychowaniu jest, wspomniane już, poważne podejście do dziecka. Poruszyła mnie szczególnie kwestia zabawek, które według André powinny wyrażać szacunek do dziecka, a więc nie powinny być infantylne, brzydkie, prostackie. Żałuję, że nie przeczytałam tego, zanim nasz dom zalała fala tandetnego plastiku. "[Dzieci] Kochają zwierzęta, a dostają pokemony. A więc kochają pokemony. I myślą w kategorii pokemonów. Kochają samochody, a dostają auta rodem z kreskówki. Kochają lalki, a dostają Barbie" - pisze Stern.
To bardzo ciekawe spojrzenie, stojące w sprzeczności z tym, co do tej pory uznawałam za zdobycz XX wieku, czyli udziecinnienie dzieciństwa. Przecież jednym z osiągnięć Marii Montessori były meble dostosowane do wzrostu dzieci i pomoce odzwierciedlające ich rozwój intelektualny. Tworzenie przyjaznej dziecku przestrzeni jest dziś oczywistością, wiązaną raczej z upodmiotowieniem, a nie uprzedmiotowieniem dzieci. I tu wchodzi Stern ze swoistym apelem o zwrócenie dzieciom dorosłości. Otoczenie ich książkami "dla dorosłych", niewykluczanie z dorosłego kręgu w rozmowach, aktywnościach. Pojawia się refleksja: może rzeczywiście w pędzie za zapewnieniem dzieciom otoczenia dostosowanego do ich wieku zaszliśmy za daleko, może ma to już mniej wspólnego z celebrowaniem dzieciństwa, a więcej z bezlitosnym marketingiem produktów dziecięcych, jako koniecznych do rozwoju? Na te pytania każdy czytelnik musi sobie uczciwie odpowiedzieć.


Książka André Sterna to ważny głos w dyskusji o edukacji i wychowaniu dzieci. Można się z nim nie zgadzać, irytować, polemizować, ale Stern zmusza do uczciwego zmierzenia się z typowym myśleniem o wychowaniu, które jest tak rozpowszechnione, że aż niewidoczne, również dla tych, którzy zajmują się tematem zawodowo. Nawet jeśli nie jestem przekonana do jego radykalnej filozofii odszkolnienia i rezygnacji z roli przewodnika dziecka, to w wielu punktach musiałam złagodzić swoje stanowisko, wiele kolejnych całkowicie przebudowało moje myślenie. Jest to bez wątpienia lektura obowiązkowa dla świadomych rodziców.
Joanna Pietrulewicz


André Stern, Zabawa. O uczeniu się, zaufaniu i życiu pełnym entuzjazmu, Wydawnictwo Element, Warszawa 2018.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz