cudanakiju.pl

cudanakiju.pl

poniedziałek, 27 marca 2017

Andy Griffiths i nieoficjalne lektury


Wywiad z Andym Griffithsem, autorem książki "52-piętrowy domek na drzewie" (wyd. Nasza Księgarnia), przeprowadzony przez Bożenę Itoyę 22 marca 2017 r. w Multimedialnej Bibliotece dla Dzieci i Młodzieży nr XXXI przy ulicy Tynieckiej 40a w Warszawie.

Bożena Itoya: Bardzo dziękujemy za możliwość przeprowadzenia wywiadu. Mamy tylko kilka pytań, bo dużo zadały już dzieci [w trakcie spotkania z pisarzem – zob. recenzja książki "52-piętrowydomek na drzewie" na blogu cudanakiju.pl]. Pytania częściowo zostały przygotowane przez mojego syna, który jest pana fanem.
Pierwsze pytanie będzie bardzo "poważne": Czy zbudował pan kiedyś domek na drzewie i ile miał pięter?

Andy Griffiths: Nie, nie mam praktycznych umiejętności budowlanych, ale mój kuzyn David miał prosty domek na drzewie i pamiętam, jak się tam razem bawiliśmy. Kiedy Jill, Terry i ja spotykamy się, aby pisać książki w trzypiętrowym domu mieszkalnym, mam wrażenie, jakbyśmy bawili się w domku na drzewie, tak jak w dzieciństwie.

B.I.: Wspomniał pan o Jill, która występuje w książkach (oczywiście czytam je z synem, najpierw on, później ja, kiedy już skończy i mi pozwoli). Czyli Jill rzeczywiście istnieje?

A.G.: Tak, nie tylko istnieje, ale też jest moją żoną. Jest redaktorką, w ten sposób poznaliśmy się 17 lat temu i od tamtej pory bardzo ściśle ze sobą współpracujemy. W książkach jest dziewczyną pomagającą zwierzętom, a w rzeczywistości rozwiązuje wszelkie problemy związane z naszymi książkami. Tak naprawdę piszemy je razem.

B.I.: Jest dużo książek, które mój syn musi czytać w szkole, ponieważ są lekturami. Czy w Australii istnieje lista takich obowiązkowych lektur, które nauczyciele muszą "przerabiać" z dziećmi, czy może nauczyciele sami wybierają książki? I czy pana książki są na takich listach lektur, a jeśli nie, czy chciałby pan, by były? Niektórzy autorzy wolą nie znaleźć się na "obowiązkowej" liście...

A.G.: Kilka lat temu były nawet szkoły, w których zabraniano wnoszenia moich książek. Uznawano, że mam zły wpływ na dzieci. Jednak dzisiaj prawie wszystkie australijskie dzieci czytają moje książki. Lubię myśleć, że są to takie lektury nieobowiązkowe, nieoficjalne. Generalnie, w Australii dzieci w szkołach podstawowych mogą czytać wszystko, co wpadnie im w ręce, co znajdą w bibliotece. Nie ma odgórnie narzuconej listy książek.

B.I.: Czy napisał pan kiedyś jakąś książkę, którą można określić jako poważną (nieśmieszną)?

A.G.: Nie, nie jestem w stanie napisać książki poważnie. Oczywiście, mogę być poważną osobą w rzeczywistym życiu i lubię czytać poważne książki, ale ilekroć chwytam za długopis, budzi się we mnie dziesięciolatek. A kiedy jestem z Terrym, to się nasila. Zadanie Jill polega między innymi na pilnowaniu, żebyśmy nie przekroczyli pewnej granicy śmieszności. Naszym książkom towarzyszy jednak poważna intencja: sprawić, żeby dzieci pokochały czytanie.

B.I.: Tak, to naprawdę działa.
Mamy takie spostrzeżenie, że Terry i Andy zachowują się rzeczywiście jak dzieci, albo tak, jak dzieci chciałyby się zachowywać. Myślą jak dzieci. Chcielibyśmy w związku z tym spytać, czy w dzieciństwie lubił pan pisać? Dzieciom zazwyczaj ciężko zabrać się za pisanie wypracowań, tak jak w książkach o domku na drzewie bohaterom nie idzie pisanie książki.
I czy jako dziecko lubił pan jeść warzywa?

A.G.: Jedzenie warzyw nie sprawiało mi większego problemu, nienawidziłem tylko kalafiora – to zawsze był ciężki moment obiadu. Jeśli chodzi o pisanie, zawsze uwielbiałem to robić, miałem mały notes, w którym pisałem dla rozrywki, rysowałem w nim, notowałem opowiadania, które mi się spodobały. Teraz wiem, że to był bardzo dobry sposób, by nauczyć się pisania. Zawsze wymyślałem historie, które rozśmieszały moich kolegów. Kiedy wiele lat później zostałem nauczycielem języka angielskiego w szkole średniej, zacząłem pisać opowiadania dla moich uczniów, aby ich rozbawić i rozkochać w czytaniu.

B.I.: Trochę już pan powiedział o przyjaźni z ilustratorem. Czy rzeczywiście wasza współpraca wygląda tak jak w książce? Czy tak długo zabierają się panowie do pisania i czy tak bardzo goni was wydawca?

A.G.: Nie, naszym wydawcą jest kobieta, która ma bardzo mały nos i duże poczucie humoru [w książkach wydawca nazywa się pan Nochal, lubi wrzeszczeć i puchnąć ze złości, nie przepada za swoimi autorami – przyp. B.I.]. Ta część jest więc zmyślona. W rzeczywistości Terry i ja piszemy książkę przez rok, nie robimy tego w ostatniej chwili, chociaż Terry'emu zdarzało się zostawiać pewne rzeczy na ostatnią chwilę. Tu jest więc trochę prawdy. Przez ten rok pracujemy powoli. Oczywiście w rzeczywistości dobrze się dogadujemy, ale w książce dla dzieci jest śmieszniej, gdy cały czas się kłócimy i okładamy gigantycznymi bananami.

B.I.: Czemu domek na drzewie w każdym tomie rośnie akurat o 13 pięter? Może ma to być pechowa trzynastka?

A.G.: Nie, to bardzo szczęśliwa trzynastka. Kiedy Terry zaprojektował pierwszy domek na drzewie, zauważyłem, że budowla ma 13 poziomów. Po skończeniu książki powiedziałem: może zrobimy następną? Zastanawialiśmy się, czy powinniśmy dodać jedno piętro, żeby powstał domek 14-piętrowy, ale zdecydowaliśmy się powiększyć go o drugie tyle, czyli 13 poziomów. Przy kolejnej książce rozważałem podwojenie 26-piętrowego domku, aby były 52 poziomy, ale Terry powiedział, że to za dużo pracy. Dlatego dodaliśmy znowu tylko 13 pięter. I stąd ta zasada. Najpierw przypadek, potem reguła.

B.I.: W jakich językach i krajach ukazuje się seria o piętrowym domku na drzewie? Czy w wielu miejscach w Europie dzieci czytają pana książki?

A.G.: Tak, w ramach tej trasy odwiedzę jeszcze cztery europejskie państwa: Holandię, Belgię, Norwegię, Szwecję (oraz Polskę). Seria ukazała się już w 30 językach. Byłem również w Afryce Południowej, Wielkiej Brytanii, wybieram się do Stanów Zjednoczonych. Seria stała się popularna w wielu krajach.

B.I.: Czy to jest jedyna wspólna seria pana i Terry'ego Dentona? Czy może przygotowali panowie lub planują inne podobne książki?

A.G.: Oprócz tej serii stworzyliśmy 25 innych książek, ale nie były one tłumaczone. Przez 17 lat zyskaliśmy w Australii bardzo dużą popularność. Jesteśmy na przykład autorami serii "Po prostu...": "Po prostu żarty", "Po prostu przeszkadzanie", "Po prostu szaleństwo", "Po prostu ohyda"... Pracując nad tymi książkami doskonaliliśmy nasz wspólny warsztat. W niektórych krajach, gdzie wszystkie części "Domku na drzewie" zostały już opublikowane, wydawcy sięgają po te wcześniejsze serie, bo są bardzo podobne.

B.I.: Mam nadzieję, że ukażą się i u nas.

A.G.: Mam nadzieję, że zostaną wydane także w Polsce. Z tego, co dziś widziałem, dzieciom z Polski bardzo odpowiada ten rodzaj humoru.

B.I.: Tak, ciężko było mi pracować w domu, gdy mój syn czytał pana ostatnią książkę, bo śmiał się tak dużo i głośno, że nie mogłam się skoncentrować.
Ostatnie pytanie dotyczy blogów. Zajmuję się recenzjami książek dla dzieci i młodzieży (które czytam i ja, i mój syn – wymieniamy się książkami). W Polsce istnieje dużo podobnych stron internetowych z recenzjami, a czy w Australii blogi o książkach są popularne? Czy są ważne dla wydawnictw i autorów? A może liczy się tylko profesjonalna krytyka? Czy pan czytuje takie recenzje w Internecie?

A.G.: Tak, czytam tego rodzaju recenzje i w Australii jest wiele takich blogów. Ich znaczenie rośnie, zwłaszcza że ograniczane są recenzje w czasopismach. W Stanach Zjednoczonych jest dużo blogów prowadzonych przez nauczycieli i bibliotekarzy, te strony są bardzo ważne dla wydawnictw, dlatego że obserwuje je tak wiele osób. W ten sposób można dotrzeć do czytelnika, tak jak wy to robicie.
Zdarza mi się czytać recenzje. Kiedy nas chwalą, myślę, że to fajnie, jeśli nie chwalą, stwierdzam: to ciekawe. Czasem dyskutuję z Jill o negatywnej recenzji i zastanawiamy się, czy jest w niej ziarno prawdy, ale nigdy nie biorę tego do siebie, po prostu wzruszam ramionami. Najważniejsze jest dla mnie, jak reagują dzieci, czy książka się im podoba, to pokazuje mi, czy jest dobra.
Ostatnio w Holandii ukazała się naprawdę bardzo pochlebna recenzja, napisana przez krytyka literackiego, który nazwał nasze książki kwintesencją postmodernistycznej, anarchistycznej literatury dla dzieci. Byłem bardzo dumny.

B.I.: Pomyślę więc nad tym, jakich słów użyć w swojej recenzji najnowszego "Domku na drzewie". Nie wiem, czy uda się przetłumaczyć te określenia na angielski...

A.G.: Ten krytyk napisał też, że będąc dorosłym można oczywiście zlekceważyć nasze książki jako zupełny nonsens, ale podejrzewał, że chodzi jednak o coś więcej niż te głupotki.

B.I.: Ja piszę też o wrażeniach, jakie po przeczytaniu książki ma mój syn czy jego koledzy ze szkoły, więc to trochę inny punkt widzenia i nie używam w recenzjach tylu mądrych słów. Za to piszę o prawdziwych przeżyciach czytelnika.

A.G.: Och, nigdy wcześniej nie spotkaliśmy się z podobną recenzją [do tej opublikowanej w Holandii – przyp. B.I.]. Większość osób piszących dla gazet o naszych książkach stwierdza po prostu: to jest śmieszne, trochę głupawe, dzieciom będzie się podobać. Nie widzą sztuki ukrytej pod powierzchnią. Nie przejmujemy się tym, ale cieszy nas, gdy ktoś dostrzega, ile pracy w to włożyliśmy.

B.I.: Dziękuję serdecznie za rozmowę.

A.G.: Dziękuję, było mi bardzo miło spotkać się z polskimi dziećmi.


Zapis i opracowanie rozmowy: Bożena Itoya.

Za możliwość przeprowadzenia wywiadu dziękujemy wydawnictwu Nasza Księgarnia oraz Multimedialnej Bibliotece dla Dzieci i Młodzieży nr XXXI przy ulicy Tynieckiej 40a w Warszawie.
Cudanakiju.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz