Wywiad z Andym Griffithsem, autorem książki "52-piętrowy domek na drzewie" (wyd. Nasza Księgarnia), przeprowadzony przez Bożenę Itoyę 22 marca 2017 r. w Multimedialnej Bibliotece dla Dzieci i Młodzieży nr XXXI przy ulicy Tynieckiej 40a w Warszawie.
Bożena
Itoya: Bardzo dziękujemy za możliwość przeprowadzenia wywiadu.
Mamy tylko kilka pytań, bo dużo zadały już dzieci [w trakcie
spotkania z pisarzem – zob. recenzja książki "52-piętrowydomek na drzewie" na blogu cudanakiju.pl]. Pytania częściowo zostały
przygotowane przez mojego syna, który jest pana fanem.
Pierwsze
pytanie będzie bardzo "poważne": Czy zbudował pan kiedyś
domek na drzewie i ile miał pięter?
Andy
Griffiths: Nie, nie mam praktycznych umiejętności budowlanych,
ale mój kuzyn David miał prosty domek na drzewie i pamiętam, jak
się tam razem bawiliśmy. Kiedy Jill, Terry i ja spotykamy się, aby
pisać książki w trzypiętrowym domu mieszkalnym, mam wrażenie,
jakbyśmy bawili się w domku na drzewie, tak jak w dzieciństwie.
B.I.:
Wspomniał pan o Jill, która występuje w książkach (oczywiście
czytam je z synem, najpierw on, później ja, kiedy już skończy
i mi pozwoli). Czyli Jill rzeczywiście
istnieje?
A.G.:
Tak, nie tylko istnieje, ale też jest moją żoną. Jest redaktorką,
w ten sposób poznaliśmy się 17 lat temu i od tamtej pory bardzo
ściśle ze sobą współpracujemy. W książkach jest dziewczyną
pomagającą zwierzętom, a w rzeczywistości rozwiązuje wszelkie
problemy związane z naszymi książkami. Tak naprawdę piszemy je
razem.
B.I.:
Jest dużo książek, które mój syn musi czytać w szkole,
ponieważ są lekturami. Czy w Australii istnieje lista takich
obowiązkowych lektur, które nauczyciele muszą "przerabiać"
z dziećmi, czy może nauczyciele sami wybierają książki? I czy
pana książki są na takich listach lektur, a jeśli nie, czy
chciałby pan, by były? Niektórzy autorzy wolą nie znaleźć się
na "obowiązkowej" liście...
A.G.:
Kilka lat temu były nawet szkoły, w których zabraniano wnoszenia
moich książek. Uznawano, że mam zły wpływ na dzieci. Jednak
dzisiaj prawie wszystkie australijskie dzieci czytają moje książki.
Lubię myśleć, że są to takie lektury nieobowiązkowe,
nieoficjalne. Generalnie, w Australii dzieci w szkołach podstawowych
mogą czytać wszystko, co wpadnie im w ręce, co znajdą w
bibliotece. Nie ma odgórnie narzuconej listy książek.
B.I.:
Czy napisał pan kiedyś jakąś książkę, którą można
określić jako poważną (nieśmieszną)?
A.G.:
Nie, nie jestem w stanie napisać książki poważnie. Oczywiście,
mogę być poważną osobą w rzeczywistym życiu i lubię czytać
poważne książki, ale ilekroć chwytam za długopis, budzi się we
mnie dziesięciolatek. A kiedy jestem z Terrym, to się nasila.
Zadanie Jill polega między innymi na pilnowaniu, żebyśmy nie
przekroczyli pewnej granicy śmieszności. Naszym książkom
towarzyszy jednak poważna intencja: sprawić, żeby dzieci pokochały
czytanie.
B.I.:
Tak, to naprawdę
działa.
Mamy
takie spostrzeżenie, że Terry i Andy zachowują się rzeczywiście
jak dzieci, albo tak, jak dzieci chciałyby się zachowywać. Myślą
jak dzieci. Chcielibyśmy w związku z tym spytać, czy w
dzieciństwie lubił pan pisać? Dzieciom zazwyczaj ciężko zabrać
się za pisanie wypracowań, tak jak w książkach o domku na drzewie
bohaterom nie idzie pisanie książki.
I
czy jako dziecko lubił pan jeść warzywa?
A.G.:
Jedzenie warzyw nie sprawiało mi większego problemu, nienawidziłem
tylko kalafiora – to zawsze był ciężki moment obiadu. Jeśli
chodzi o pisanie, zawsze uwielbiałem to robić, miałem mały notes,
w którym pisałem dla rozrywki, rysowałem w nim, notowałem
opowiadania, które mi się spodobały. Teraz wiem, że to był
bardzo dobry sposób, by nauczyć się pisania. Zawsze wymyślałem
historie, które rozśmieszały moich kolegów. Kiedy wiele lat
później zostałem nauczycielem języka angielskiego w szkole
średniej, zacząłem pisać opowiadania dla moich uczniów, aby ich
rozbawić i rozkochać w czytaniu.
B.I.:
Trochę już pan powiedział o przyjaźni z ilustratorem. Czy
rzeczywiście wasza współpraca wygląda tak jak w książce? Czy
tak długo zabierają się panowie do pisania i czy tak bardzo goni
was wydawca?
A.G.:
Nie, naszym wydawcą jest kobieta, która ma bardzo mały nos i duże
poczucie humoru [w książkach wydawca nazywa się pan Nochal, lubi
wrzeszczeć i puchnąć ze złości, nie przepada za swoimi autorami
– przyp. B.I.]. Ta część jest więc zmyślona. W rzeczywistości
Terry i ja piszemy książkę przez rok, nie robimy tego w ostatniej
chwili, chociaż Terry'emu zdarzało się zostawiać pewne rzeczy na
ostatnią chwilę. Tu jest więc trochę prawdy. Przez ten rok
pracujemy powoli. Oczywiście w rzeczywistości dobrze się
dogadujemy, ale w książce dla dzieci jest śmieszniej, gdy cały
czas się kłócimy i okładamy gigantycznymi bananami.
B.I.:
Czemu domek na drzewie w każdym
tomie rośnie akurat o 13 pięter? Może ma to być pechowa
trzynastka?
A.G.:
Nie, to bardzo szczęśliwa trzynastka. Kiedy Terry zaprojektował
pierwszy domek na drzewie, zauważyłem, że budowla ma 13 poziomów.
Po skończeniu książki powiedziałem: może zrobimy następną?
Zastanawialiśmy się, czy powinniśmy dodać jedno piętro, żeby
powstał domek 14-piętrowy, ale zdecydowaliśmy się powiększyć go
o drugie tyle, czyli 13 poziomów. Przy kolejnej książce rozważałem
podwojenie 26-piętrowego domku, aby były 52 poziomy, ale Terry
powiedział, że to za dużo pracy. Dlatego dodaliśmy znowu tylko 13
pięter. I stąd ta zasada. Najpierw przypadek, potem reguła.
B.I.:
W jakich językach i krajach ukazuje się seria o piętrowym domku
na drzewie? Czy w wielu miejscach w Europie dzieci czytają pana
książki?
A.G.:
Tak, w ramach tej trasy odwiedzę jeszcze cztery europejskie państwa:
Holandię, Belgię, Norwegię, Szwecję (oraz Polskę). Seria ukazała
się już w 30 językach. Byłem również w Afryce Południowej,
Wielkiej Brytanii, wybieram się do Stanów Zjednoczonych. Seria
stała się popularna w wielu krajach.
B.I.:
Czy to jest jedyna wspólna seria pana i Terry'ego Dentona? Czy
może przygotowali panowie lub planują inne podobne książki?
A.G.:
Oprócz tej serii stworzyliśmy 25 innych książek, ale nie były
one tłumaczone. Przez 17 lat zyskaliśmy w Australii bardzo dużą
popularność. Jesteśmy na przykład autorami serii "Po
prostu...": "Po prostu żarty", "Po prostu
przeszkadzanie", "Po prostu szaleństwo", "Po
prostu ohyda"... Pracując nad tymi książkami doskonaliliśmy
nasz wspólny warsztat. W niektórych krajach, gdzie wszystkie części
"Domku na drzewie" zostały już opublikowane, wydawcy
sięgają po te wcześniejsze serie, bo są bardzo podobne.
B.I.:
Mam nadzieję, że ukażą się i u nas.
A.G.:
Mam nadzieję, że zostaną wydane także w Polsce. Z tego, co dziś
widziałem, dzieciom z Polski bardzo odpowiada ten rodzaj humoru.
B.I.:
Tak, ciężko było mi pracować w domu, gdy mój syn czytał pana
ostatnią książkę, bo śmiał się tak dużo i głośno, że nie
mogłam się skoncentrować.
Ostatnie
pytanie dotyczy blogów. Zajmuję się recenzjami książek dla
dzieci i młodzieży (które czytam i ja, i mój syn – wymieniamy
się książkami). W Polsce istnieje dużo podobnych stron
internetowych z recenzjami, a czy w Australii blogi o książkach są
popularne? Czy są ważne dla wydawnictw i autorów? A może liczy
się tylko profesjonalna krytyka? Czy pan czytuje takie recenzje w
Internecie?
A.G.:
Tak, czytam tego rodzaju recenzje i w Australii jest wiele takich
blogów. Ich znaczenie rośnie, zwłaszcza że ograniczane są
recenzje w czasopismach. W Stanach Zjednoczonych jest dużo blogów
prowadzonych przez nauczycieli i bibliotekarzy, te strony są bardzo
ważne dla wydawnictw, dlatego że obserwuje je tak wiele osób. W
ten sposób można dotrzeć do czytelnika, tak jak wy to robicie.
Zdarza
mi się czytać recenzje. Kiedy nas chwalą, myślę, że to fajnie,
jeśli nie chwalą, stwierdzam: to ciekawe. Czasem dyskutuję z Jill
o negatywnej recenzji i zastanawiamy się, czy jest w niej ziarno
prawdy, ale nigdy nie biorę tego do siebie, po prostu wzruszam
ramionami. Najważniejsze jest dla mnie, jak reagują dzieci, czy
książka się im podoba, to pokazuje mi, czy jest dobra.
Ostatnio
w Holandii ukazała się naprawdę bardzo pochlebna recenzja,
napisana przez krytyka literackiego, który nazwał nasze książki
kwintesencją postmodernistycznej, anarchistycznej literatury dla
dzieci. Byłem bardzo dumny.
B.I.:
Pomyślę więc nad tym, jakich słów użyć w swojej recenzji
najnowszego "Domku na drzewie". Nie wiem, czy uda się
przetłumaczyć te określenia na angielski...
A.G.:
Ten krytyk napisał też, że będąc dorosłym można oczywiście
zlekceważyć nasze książki jako zupełny nonsens, ale podejrzewał,
że chodzi jednak o coś więcej niż te głupotki.
B.I.:
Ja piszę też o wrażeniach, jakie po przeczytaniu książki ma mój
syn czy jego koledzy ze szkoły, więc to trochę inny punkt widzenia
i nie używam w recenzjach tylu mądrych słów. Za to piszę o
prawdziwych przeżyciach czytelnika.
A.G.:
Och, nigdy wcześniej nie spotkaliśmy się z podobną recenzją [do
tej opublikowanej w Holandii – przyp. B.I.]. Większość osób
piszących dla gazet o naszych książkach stwierdza po prostu: to
jest śmieszne, trochę głupawe, dzieciom będzie się podobać. Nie
widzą sztuki ukrytej pod powierzchnią. Nie przejmujemy się tym,
ale cieszy nas, gdy ktoś dostrzega, ile pracy w to włożyliśmy.
B.I.:
Dziękuję serdecznie za rozmowę.
A.G.:
Dziękuję, było mi bardzo miło spotkać się z polskimi
dziećmi.
Zapis
i opracowanie rozmowy: Bożena Itoya.
Za
możliwość przeprowadzenia wywiadu dziękujemy wydawnictwu Nasza
Księgarnia oraz Multimedialnej Bibliotece dla Dzieci i Młodzieży
nr XXXI przy ulicy Tynieckiej 40a w Warszawie.
Cudanakiju.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz