Wielu
dziadkom i rodzicom zależy na zaszczepieniu dzieciom pasji
historycznej, tylko jak to zrobić? Może wystarczy sprawić
przedszkolakowi przebranie rycerza i drewniany rynsztunek? Niektórzy
polegają na dobrym przykładzie, od najmłodszych lat otaczając
potomka "dorosłymi" publikacjami historycznymi
(krytycznymi, beletrystycznymi), które sami czytają, portretami,
dokumentami, sepiowymi fotografiami i pamiątkami po przodkach. Inni
na własną rękę uczą dziejów kraju i świata, narzucając jednak
pewien pryzmat – własną ocenę, bo przecież w takich
opowieściach wartościujemy wydarzenia oraz osoby. Każda z
wymienionych dróg będzie dobra, jeśli choć trochę podziała i
młody człowiek zdobędzie jako taką orientację, pozwalającą na
bezbolesną, a nawet przyjemną naukę historii w szkole. Przedmiot
ten pojawia się w czwartej klasie szkoły podstawowej, ale już
wcześniej wprowadzane są jego elementy, a we wszelkich akademiach
uczestniczą nawet przedszkolaki, więc i najmłodszym dzieciom
należy umożliwić kontakt z historią pisaną. Nie musimy już w
domowej edukacji historycznej ograniczać się do poważnych,
profesjonalnych lektur. Po cyklu opowiadań "Zdarzyło się w
Polsce", adresowanym do starszych uczniów szkoły podstawowej,
oraz kilku powieściach dla nastolatków, wydawnictwo Literatura
rozbudowało serię "A to historia!" o blok krótkich
książek dla przedszkolaków i początkujących uczniów. Co roku na
warszawskich Targach Książki Historycznej obserwuję kolejki przy
stoisku wydawnictwa Literatura i zastanawiam się, dla kogo kupowane
są te książki, jaki będzie ich odbiór, czy ci czytelnicy wrócą
tu za rok. Tego ostatniego można być już właściwie pewnym. Nowa
seria jest tak łatwo przyswajalna i uniwersalna, że trudno o lepszą
zachętę do zgłębiania tajników dawnych stuleci. To pierwszy
poziom, po którego osiągnięciu chce się zdobyć kolejny –
przeczytać opowiadania o Piastach, Jagiellonach, Rzeczpospolitej
szlacheckiej, rozbiorach i wolnej Polsce, by przejść na ostatni
stopień wtajemniczenia, czyli do rozmaitych powieści Zuzanny
Orlińskiej, Katarzyny Ryrych oraz Grażyny Bąkiewicz.
"Bursztynowy
szlak" oraz "Podarunek królowej Jadwigi" to dwa
(wydane osobno) opowiadania o treści i stylistyce zbliżonej do
baśni lub legendy, ale napisane współczesnym językiem, jak zwykła
beletrystyka. Tekst opatrzono dużymi (format zbliżony do A4),
kolorowymi ilustracjami, stosując układ jedna strona tekstu –
jeden całostronicowy obrazek.
Książka
"Bursztynowy szlak" przyciągnęła mnie i syna
nazwiskiem autorki, czytywanej przez nas regularnie. Zwróciliśmy
też uwagę na nietypową szatę graficzną: delikatnie stylizowane,
kilkupłaszczyznowe ilustracje, lekko (celowo) pościerane,
starodawne napisy w kolorze bursztynu oraz morza na twardej, ciemnej
okładce oraz wycięte w niej okienko ze złoceniem i widokiem na
kulminacyjną scenę opowieści. A jest to historia o dawnej Europie
i ziemiach polskich sprzed czasów Słowian. Tę antyczność czujemy
od początku do schyłku pięknie niezakończonej przygody.
Na
pierwszej ilustracji widzimy dwóch chłopców pod tym samym
bursztynowym słońcem, ale rozdzielonych rozgałęzioną
konstrukcją, którą można interpretować jako bursztynowy szlak
lub bursztynodajne drzewo, a może nawet korzenie naszej kultury?
Dawno,
dawno temu, na przełomie er, żyło dwóch chłopców. Jeden miał
na imię Lisyniusz, drugi Farko. Mieszkali na dwóch końcach tej
samej drogi. Jeden na jej początku, drugi na końcu. A droga była
długa, tak długa, ze wydawała się łączyć dwa różne światy.
Właściwie nie było szansy, by Lisyniusz i Farko kiedykolwiek się
spotkali. Ale życie bywa dziwne.
Jak
to bywa w prawdziwych przygodach, wszystko zaczyna się od nudy i
nieprzystosowania do otoczenia. Lisyniusza poznajemy, gdy zadaje
pytanie "Daleko jeszcze?" swojemu ojcu, rzymskiemu kupcowi,
przez wiele tygodni zmierzającemu nad Bałtyk, by tam wymienić
żelazne noże, miecze, siekiery i ostrza do włóczni na bursztyn. O
celu swojej podróży chłopiec wie niewiele, za to dużo sobie
wyobraża.
– A
jacy ludzie tam mieszkają? Podobno mają dzioby i pióra zamiast
włosów.
– Nie
wierz we wszystko, co usłyszysz – prychnął tata. – Ludzie znad
Bałtyku nie różnią się niczym od nas. Ale wśród nich też
pewnie są tacy, co myślą, że to my mamy dzioby zamiast nosów i
skrzydła zamiast rąk.
A
na drugim krańcu nitki tej drogi mieszka Farko, żyjąc skromniej, w
odmiennym klimacie, z innymi troskami, ale podobnymi rozmyślaniami o
odległych krainach. To jakby literacka realizacja twierdzenia, że
wszystkie dzieci są jednakowe, mają takie same serca i marzenia, a
także prawa do uwagi oraz szczęścia.
Potem
mrużąc oczy od słonecznego blasku, patrzył na ptaki lecące
kluczem wysoko na niebie. "Odlatują do krajów, gdzie nie ma
zimy", mówił dziadek. Dowiedział się tego od kupców, którzy
za czasów jego młodości przyjechali po jantar. Farko nie bardzo
wierzył w te opowieści. No, bo jak może nie być zimy? Ale patrząc
na niknący w oddali klucz, pomyślał, że może istnieją dwa różne
światy? Chętnie by to sprawdził, ale jeszcze był za mały. Co
prawda już rok temu miał postrzyżyny i przeszedł spod opieki
matki pod władzę ojca, ale musiało minąć jeszcze trochę czasu,
by urósł, nabrał sił i mógł podejmować własne decyzje.
– Może
za jakiś czas... – mruknął i zaraz westchnął żałośnie: –
Albo i nie.
W
jego rodzinie wszyscy od wieków byli rybakami, więc i on nim
zostanie. A jako rybak nie będzie miał wielkiej szansy, by wybrać
się gdzieś indziej niż łodzią na połów.
Farko
jako rybak... Czy to na pewno jego przeznaczenie? W następnym
segmencie opowieści dowiadujemy się, że jest on w pewnym sensie
wyklęty, bo nie może wytrzymać na morzu, cierpiąc na zawroty
głowy i stany lękowe. Być wykluczonym ze wspólnoty pracujących
mężczyzn, to chyba największy koszmar chłopca dorastającego w
tamtych czasach. Znalezienie wyjątkowego jantaru stanowi pewną
pociechę, a przede wszystkim ten mały skarb pociągnie opowieść
dalej i, choć nie jest bardzo ciężki, przeważy w sprawie dalszych
losów Farko.
Lubił
zbierać słoneczne kamyki, szczególnie odkąd dowiedział się od
dziadka, że to okruchy pałacu bogini Juraty. Dzisiaj jednak miał
pecha, bo nie znalazł nawet kawałka bursztynu.
– Co
za dzień! – jęknął. – Nic mi się nie udaje.
W
końcu wypatrzył krążące nad czymś mewy, a chwilę potem
dostrzegł unoszący się na falach niedaleko brzegu kłąb
wodorostów. Namęczył się, nim wciągnął je na piasek, ale warto
było, bo pod liśćmi przyklejone były bursztyny. Niewielkie i
zaledwie garstka, ale dobre i to. Już miał wrzucić rośliny do
wody, gdy poczuł pod ręką jeszcze jeden kawałek. Bursztyn miał
piękny żółty kolor, a w jego wnętrzu zatopiona była mucha.
Kolorowe skrzydła miała rozłożone jak do lotu, a otwartymi oczami
spoglądała wprost na Farko.
Zacytowany
fragment ożywił moje wspomnienia z dzieciństwa, czas grzebania w
piachu, pod wodorostami wyrzuconymi na brzeg, w poszukiwaniu choćby
najmniejszych bursztynów... Cóż, nadal mi została ta fascynacja.
I jeszcze to znalezisko Farko, kojarzące się z "Parkiem
Jurajskim" – nie ma co ukrywać, że nie tylko mojemu synowi
lektura "Bursztynowego szlaku" sprawiła przyjemność.
Opowieść
Grażyny Bąkiewicz jest bardzo ciekawa, zarówno z uwagi na
zetknięcie dwóch odmiennych kultur, jak i pewną surowość relacji
o czasach, w których także człowiek bywał towarem, wycenianym ze
względu na swoją użyteczność. Doceniam również sztukę
pisarską autorki, bo tylko prawdziwy artysta pióra potrafi stworzyć
tak przyjemny w odbiorze tekst, niezwykły nastrój oraz scenariusz.
Gdyby "Bursztynowy szlak" doczekał się ekranizacji,
mógłby stać się małym dziełem sztuki filmowej, ale też
zjawiskiem kultury popularnej, takim "Gladiatorem" dla
dzieci.
"Podarunek
królowej Jadwigi" Beaty Ostrowickiej wpisuje się w trend
beletrystyki historycznej czerpiący z fantastyki naukowej, bo
dzielący akcję między dwa plany czasowe. Współczesny bohater
dziecięcy, tu jest nim siedmioletni Jasiek, podróżuje w czasie, w
tym wypadku do średniowiecza za panowania królowej Jadwigi, gdzie
staje się naocznym świadkiem wspaniałomyślności władczyni oraz
spotyka swojego przodka. W opowiadaniu Beaty Ostrowickiej spodobały
nam się okoliczności oraz towarzystwo, w jakich chłopiec
przeskakuje o ponad sześćset lat wstecz.
(...)
Nie chcesz, to nie – wstaję, a ptak lekko wzbija się w górę i
przysiada mi na ramieniu.
– Jasiek,
będziesz mieć superzdjęcie – cieszy się mama. – Oj, zmień
minę. Może zamiast tej zasępionej po prostu się uśmiechnij.
Nie
jestem zasępiony, cokolwiek to znaczy. Jestem zdziwiony aż po końce
włosów, aż po czubek zadartego nosa. Bo srebrny grucha mi do ucha,
a ja wszystko rozumiem.
–
Niebywałe, niebywałe. Te kolory,
gru gru. Rzadko spotykane.
– No,
wszyscy w klasie mi zazdrościli – odpowiadam z dumą. – Fajnie
się w nich biega. I na rowerze jeździ.
– Oj,
ja nie o ciżmach.
– To
o czym?
– O
twoich oczach, gru gru.
Krzywię
się, humor mi się psuje. Musiał przypominać, że jedno oko mam
zielone, a drugie niebieskie? Mało mi w szkole dokuczają?
– Jest
w tobie cząstka krwi Jana– grucha ptak. – Masz dwukolorowe oczy.
Zwróciłeś uwagę na chromego ptaka. Coś ci pokażę. Nie bój
się.
– Nie
boję się – prycham. Co to chromy ptak?
– Kulawy.
Czyli ja.
– Zdjęcie
zrobione... – Czekaj, dzwoni – mama wyjmuje z kieszeni telefon. –
To z pracy – wzdycha i daje znak, że zaraz wraca, a ja mam się
nie oddalać.
Coś
mi się jeszcze przypomina.
– A
te piżmy?
– Ciżmy,
czyli buty, gruu, gruu.
Mama
skończyła rozmowę i macha do mnie.
– Jasiek,
wchodzę do sklepu. Tego z aniołami. Kupię coś na pamiątkę.
Poczekaj tu na mnie, okej?
– Okej,
okej – mruczę.
– Gru,
gru, zanim mama wróci, będziemy z powrotem. Nie bój się –
powtarza.
– Dobra
– podejmuję decyzję.
A
wtedy Srebrny uderza mnie dziobem w czoło. Trzy razy. Delikatnie.
Interesująco
wypada jeszcze jeden, polonijny wątek, który wpływa na wykrzesanie
tej przygody. Jasiek ma bowiem polskie imię, ale mieszka w Anglii, a
jego ojciec jest Anglikiem. Mimo to chłopiec dobrze zna Kraków, w
którym rozgrywa się akcja opowiadania (niezależne od aktualnego
czasu i postaci, w jakich funkcjonuje bohater). Nie rozumie natomiast
niektórych staropolskich słów, poznając je dopiero w rozmowie z
gołębiem.
Ilustracje
autorstwa Marcina Bruchnalskiego koncentrują się na wybranych
scenach z życia dawnego Krakowa, przy czym są pokazane tak, jak
widzi je bohater, jego samego nie zobaczymy (poza niewielkim,
niewyraźnym, bo oddalonym portretem dwóch podróżników w czasie).
Współczesność w sferze ilustracji nie istnieje, co wydaje się
dobrą decyzją, bo uniknięto rysunkowych "spoilerów"
(dzieci uwielbiają z nich korzystać i po zapoznaniu się z tym, co
będzie, odmawiać dalszego czytania), a partie tekstu dotyczące XXI
wieku i tak wyróżniono inną czcionką. Kadry z życia krakowskiego
średniowiecza są realistyczne, lupa ilustratora skierowana została
na pracę rozmaitych fachów oraz stroje różnych stanów, a w stole
odbijają się nawet odpowiednie fragmenty otoczenia. Ponadto
podziwiamy rysunki jasne i pogodne, jak zawsze u tego artysty. Dla
rozweselenia atmosfery pojawiają się też krewni naszego ulubionego
kota Cagliostro (seria książek ilustrowanych przez Marcina
Bruchnalskiego). Oryginalnym rozwiązaniem jest wyjście obrazem poza
treść opowiadania, którego zakończenie częściowo zostało
dopowiedziane ostatnimi dwiema ilustracjami.
Dalej
czytelnikowi pozostaje rozważanie charakterystyczne dla wszystkich
pasjonatów science-fiction: czy bohater narodziłby się, gdyby
sytuacja z przeszłości, której był świadkiem lub uczestnikiem,
przebiegła inaczej? Może wtedy zniknąłby ze współczesności? A
my, czy nie przestaniemy istnieć, jeżeli będziemy pomijać ważne
momenty naszej historii? Jeśli nieprzeczytanie takiej pozornie
niewielkiej "książeczki" będzie miało w przyszłości
naszego dziecka jakieś doniosłe, teraz trudne do przewidzenia
skutki – co wtedy? Lepiej nie igrajcie z losem i przeskakujcie w
przeszłość jak najczęściej, by nie żałować straconej
teraźniejszości, gdy już nadejdzie przyszłość młodego
człowieka.
Bożena
Itoya
Grażyna
Bąkiewicz, Bursztynowy szlak, ilustracje Ewa Beniak-Haremska,
Wydawnictwo Literatura, Łódź 2017.
Beata
Ostrowicka, Podarunek królowej Jadwigi, ilustracje Marcin
Bruchnalski, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2017.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz