Dorosłym
rzadko udaje się zainteresować swoimi wspomnieniami dzieci.
Opowieści o dzieciństwie w "naszych czasach",
kiedykolwiek by to nie było, bywają zbyt sentymentalne, wzruszające
tylko dla opowiadającego (lub piszącego) i wygłaszane z własnej
potrzeby, a według młodego słuchacza po prostu nudne. Inaczej jest
z książką "Krasnale i olbrzymy", w której Joanna
Papuzińska wspomina Warszawę z drugiej połowy lat 40. i początku
lat 50. XX wieku.
Zaletą
opowieści jest punkt widzenia dziecka, zabawny i przejmujący dla
czytelnika w każdym wieku. Autorka, z innej, wojennej książki
znana jako Asiunia, w "Krasnalach i olbrzymach" opowiada o
dziecięcych zabawach (są nawet zasady gry w chłopka), spędzaniu
czasu w miejskiej przestrzeni, własnym wróblowym drzewie,
sąsiedzkiej atmosferze panującej na śródmiejskich ulicach. Główną
bohaterką, na równi z dziewczynką, okazuje się właśnie jedna z
ulic – Marszałkowska.
Joanna
Papuzińska po raz kolejny dowodzi, że jest mistrzynią słowa.
Kilkoma słowami nakreśla portrety sklepikarzy, robotnika,
nauczycielki, a Maciej Szymanowicz uzupełnia je barwnymi, wesołymi
i nieco karykaturalnymi obrazkami. Największą wartością
publikacji jest uchwycenie dziecięcej wyobraźni oswajającej świat
dorosłych – ten wojenny i ten stalinowski.
Kiedy
jeszcze byłam nieduża i nie rozumiałam wielu słów, których
używali dorośli, to pomagałam sobie wymyślaniem.
W
tle dziecięcych spacerów i przyjaźni swój niezrozumiały spektakl
odgrywa historia. Asiunia personifikuje front oraz inne strachy,
czyniąc z nich jakby gigantyczne marionety depczące wrażliwość i
bezpieczeństwo małych warszawiaków. Książka jest według mnie
niemal gotowym scenariuszem przedstawienia teatralnego.
Później
pojawiło się nowe tajemnicze straszydło w naszym życiu. Nikt z
nas nigdy go nie widział, tylko ciągle się o nim słyszało. Ono
się nazywało "Władza Ludowa". Najpierw mi się wydawało,
że to chodzi o "Władzą Lodową", coś w rodzaju Królowej
Śniegu, tej z bajki o Gerdzie i Kaju, która pędzi nocą na
saniach, wszystko dookoła zamraża i mrozi ludziom serca. Ale potem
się okazało, że nie "lodowa", tylko "ludowa".
Ona była jeszcze bardziej tajemnicza – nawet dorośli mówili o
niej szeptem. Czasami, w nocy, kiedy już wszyscy leżeli w łóżkach,
przez otwarte okno słychać było z dołu, z ulicy, tupotanie
ciężkich butów: łup, łup, łup, łup.
Ze
strachem myślałam: O, to na pewno ona!
Ta
wielka, okropna baba była bardzo silna i potężna. Nam samym niby
nic specjalnego nie robiła – na początku zdawało się nawet, że
lubi dzieci.
Ale
w klasie, na przerwach, starsze koleżanki szeptały straszne rzeczy,
że Władza zabiera tatusiów, którzy dopiero co wrócili z wojny,
ze zabrała komuś starszego brata – po prostu zniknął i już.
Mała
ojczyzna jest tu miniaturą dużej – Polski, takiej, jaką była
tuż po wojnie: zniszczonej, odbudowywanej, zmienianej. Nowe
okoliczności wywołują w dzieciach – Asiuni i jej koleżankach –
szok, smutek i złość. Przecież wojna się skończyła, potworny
front nawiedzał je już tylko w snach, a w rzeczywistości miał być
pokój i spokój. Tymczasem okolica przygniatana jest przez olbrzymy
i straszne baby. Ciepło i swojskość małych sklepików, własnych
miejsc, znajomych ludzi i języka zastępuje się oziębłością,
wyższością, sztucznością i niedostępnością nowych tworów
architektonicznych, kulturowych, a nawet językowych.
W
całym tym placu było coś dziwnego, obcego i sztucznego, co psuło
nasze przyzwyczajenia i upodobania. Nie mieszkał tu nikt znajomy –
sami obcy ludzie, nawet dzieci tamtejsze miały jakieś swoje nowe
szkoły po drugiej stronie Marszałkowskiej.
W
miejsce naszych ukochanych krasnali pilnujących bram, na ścianach
domów pojawiły się olbrzymy. Stały przyklejone do muru,
zapatrzone gdzieś wysoko w niebo. Ze ściany, akurat na wysokości
naszych głów, sterczały ich ogromne nożyska w wielkich buciorach.
– Co
to ma być? – pytałam zdziwiona moich koleżanek.
– Niby
że robotnicy... ale czy ktoś widział kiedyś takiego robotnika?
Ta
zduszona, szara, socrealistyczna Warszawa z "Krasnali i
olbrzymów" jest ważnym świadectwem polskiego powojnia, co
doceniono już przed opublikowaniem książki – jej współwydawcą
zostało Muzeum Powstania Warszawskiego. Obok słodkich, wielkich
lizaków, którymi dzieliło się kilkoro dzieci, zapamiętamy z niej
gniew i koszmary gnębiące małe umysły. Groteskowe wyobrażenia
wymownie zinterpretował ilustrator, zwłaszcza portret pozbawionego
nóg architekta dodaje opowieści ostrzejszego smaczku.
Zdawało
się, jakby ktoś wyciął cząstkę naszego terenu i wstawił w to
miejsce kawał jakiegoś innego, obcego zupełnie miasta, którego tu
nigdy przedtem nie było. Nasze znajome, wydeptane ulice –
Koszykowa i Piękna – zostały przecięte wpół i ich odrąbane
kawałki tkwiły teraz bez sensu po dwóch stronach placu. Byłyśmy
wściekłe z powodu tych porozrywanych ulic. Przecież one też są
żywe!
– A
jakby tak tym budowniczym placu ktoś pourywał nogi i zabrał gdzieś
daleko, ciekawe, czy by im było przyjemnie? – pytałyśmy się
nawzajem.
Poczytajcie
"Krasnale i olbrzymy", jeśli chcecie poznać dawną
Warszawę, warszawiaków, porozmyślać o architekturze i tożsamości
miasta albo nauczyć się rozmawiać z dziećmi o przeszłości. Ta
znakomita książka przyda się wielu osobom w rozmaitych celach, na
pewno niejeden z nas potrafiłby ułożyć własną analogiczną
historię o małej ojczyźnie, ale nikt nie napisze jej tak, jak
zrobiła to Joanna Papuzińska.
Bożena
Itoya
Joanna
Papuzińska, Krasnale i olbrzymy, ilustracje Maciej Szymanowicz,
Wydawnictwo Literatura, Muzeum Powstania Warszawskiego, Łódź,
Warszawa 2015.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz